Najgłupszą zabawą okazała się
jednak jazda w hamaku. Mocowało się końce hamaka liną do boku
siodeł dwóch koni równolegle ustawionych 2 do 3 metrów od siebie.
Dwóch jeźdźców: Piusek i ja rozpędzaliśmy konie z podwieszonym,
porzecznie do kierunku jazdy, hamakiem między dwoma końmi. W hamaku
leżał, jeszcze uśmiechnięty nieprzewidujący niczego trzeci
kowboj, zachwycony szybkim pędem koni. Wszystko szło dobrze póki
moja „wierzchówka” i Piusa wałach galopowały w równej
odległości, 2 do 3 metrów od siebie, ale gdy wjechaliśmy w
wertepy, kamienisty ugór, konie omijając dziury i wyrwy zbliżyły
się do siebie bokami. Hamak się opuszczał, obniżał szurając po
kamienistej ziemi, później już wlokąc nieszczęśnika dopóki
podziurawiony hamak nie wyrzucił go z sieci. A wyglądał biedak jak
nieboskie stworzenie: ubranie porwane, ręce pokrwawione, twarz
czerwona, wykrzywiona z bólu i wściekłości. Przez konie jednak
nie był stratowany, z czego Pius i ja byliśmy bardzo dumni, a czego
nie umiał docenić nasz trzeci towarzysz zabawy. Ledwośmy go
udobruchali i uprosili, żeby już nic po przyjeździe do domu nie
mówił. Po umyciu ubraliśmy go w jakąś koszulę i spodnie,
obiecali bardzo dużo tabliczek czekolady z Koła i przyrzekli, że
przy następnej zabawie w hamak już będzie siedział na koniu a do
hamaka namówimy kogoś innego. To go dopiero uspokoiło, a nawet
ucieszyło.
Po takich zabawach w Brudzyniu i w
Smolinie przyjechaliśmy z Piusem do Mikołajewic, gdzie znowu
przebywaliśmy przez parę tygodni, ale już w mniejszym składzie, a
za to z większym rygorem u Ojca. Jak atrakcją Brudzynia i Smoliny
były lasy, tak w Mikołajewicach (gdzie były tylko trzy małe
laski, zagajniki) – była woda, plaża i piękne jak pampasy łęgi
nadwarckie. Któregoś lata byliśmy z Ojcem sami w Mikołajewicach.
Siadamy w fotelach pod modrzewiem przed dworem. Gorący upalny dzień,
cisza, tylko w gałęziach modrzewia słychać brzęczenie pszczół
i świergot malutkich jak koliberki ptaszków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz