piątek, 29 września 2023

Berliet

Któregoś lata siedzieliśmy z Ojcem sami w Mikołajewicach. Siedzimy w fotelach pod modrzewiem przed dworem. Gorący, upalny dzień, cisza, tylko w gałęziach modrzewia słychać brzęczenie pszczół i świergot malutkich, jak koliberki, ptaszków. W pewnej chwili w bramie przed wjazdem do parku staje samochód. Po otwarciu bramy samochód rusza, okrąża klomb i staje przed gankiem. Wysiada pan Ignacy Kożuchowski z Piusem z Brudzynia. Przyjechali najnowszym modelem „Berlieta” , na którego pan Kożuchowski niedawno zamienił dotychczasowy starszy model.
Bardzo zazdrościłem Piusowi samochodu w ogóle, a tego Berlieta w szczególności. Był to wspaniały, wielki, luksusowy wóz, prawie 5-cio metrowej długości, z silnikiem 4 litry pojemności, o mocy 70 KM, co na owe czasy przy niskoobrotowych silnikach było bardzo dużo. Pod długą przeszło metrowej długości maską był silnik cały w chromach i niklach. Reflektory przednie wielkości dużych kół błyszczały imponująco. Nadwozie: obszerna kareta czteroosobowa z fotelami, telefonem do osobnego przedziału kierowcy. Przed karetą trzy miejscowe siedzenia dla kierowcy i jeszcze dwóch osób, pod składanym skórzanym dachem.
Berlieta prowadził szofer Mikołaj. Był to mechanik z Brudzynia, charakterystyczna postać: wielki mężczyzna, wysoki i bardzo szeroki w barach, o długich rękach, ciężkim chodzie i prostokątnej głowie, cerze czerwonoskórego i ponurym, groźnym spojrzeniu, mrukliwy i małomówny. Można nim było ludzi straszyć, gdyby, wbrew aparycji, nie był człowiekiem wyjątkowo łagodnym, dobrym i bardzo przywiązanymi do pana Kożuchowskiego, u którego wiele lat służył. Zaprzyjaźniony był z Piusem i ze mną; lubiliśmy go bardzo. Podczas mojej praktyki rolnej w Brudzyniu uczył mnie na amerykańskich traktorach młocki i orki mechanicznej, zapoznając jednocześnie praktycznie z silnikiem spalinowym i Berlietem, co wzbudziło we mnie pozostałe już na całe życie zamiłowanie do samochodów.
Zaraz po przywitaniu pan Kożuchowski wyjaśnił Ojcu, że przyjechali specjalnie po mnie, bo razem z Piusem jesteśmy zaproszeni na bal Ziemianek w Łasku, na którym jedną z gospodyń jest pani Januszowa Szwejcerowa z domu Kożuchowska z Ostrowa koło Łasku. Przed balem i po balu mamy przenocować w Ostrowie gdzie jak zwykle jest pełno młodzieży; państwo Szwejcerowie skuzynowani z moją Matką, mieli dziewięcioro dzieci, już wówczas młodzieży. Do Mikołajewic mieliśmy wrócić na drugi lub trzeci dzień. Dla mnie, który z Mikołajewic wyjeżdżałem tylko do Brudzynia z Ojcem i czasem konno do Parsk do Matki – była to niespodziewana i wyjątkowa przyjemność. Ojciec nigdzie w okolicy nie bywał poza Brudzyniem i Sulmowem, stąd i ja nigdzie nie wyjeżdżałem.

Po długich rozmowach z panem Kożuchowskim Ojciec zgodził się na mój wyjazd z Piusem. Po obiedzie zasiadamy, pan Kożuchowski, Ojciec, Pius i ja, przy klombie pod modrzewiem. W pewnym momencie pan Kożuchowski wy7ciąga z marynarki wielki skórzany portfel i długo coś w nim grzebiąc (co zwraca naszą uwagę) wyjmuje w końcu banknot stuzłotowy i daje Piusowi, mówiąc powoli, że daje mu to na wydatki związane z wyjazdem do Ostrowa i Łasku. Piusowi oczy się zaśmiały, wziął sto złotych, pocałował ojca w ramię i schował pieniądze. Była to wówczas poważna kwota: równowartość 20 dolarów. Zakulisowo sprawa tak wyglądała, że pan Kożuchowski, który mnie bardzo lubił, wiedząc doskonale, jak Ojciec krótko mnie trzyma – chciał Ojca sprowokować żeby, chociaż tym razem, nie przykręcał mi śruby i dał trochę pieniędzy na wyjazd. Pan Kożuchowski sam był oszczędny i w tym duchu wychowywał syna, ale lubił gesty i szeroką rękę, zwłaszcza jeśli miał audytorium, czym się różnił od mego Ojca, który gestów nie lubił, a jeśli go do tego zmuszono, to robił to dyskretnie, żeby o tym nikt nie wiedział.  

Tak więc wyglądała ta demonstracja pana Kożuchowskiego, wypływająca z dobroci i serca, które mi zawsze okazywał. Na drugi dzień, po śniadaniu siedzimy z Ojcem i Piusem w parku. Pana Kożuchowskiego nie było; poszedł do obory oglądać swego rasowego, importowanego z Holandii buhaja, którego w z Brudzynia sprzedał Ojcu dla naszych krów i starał się Ojca przekonać, że sprzedał go tanio, podczas gdy Ociec był całkiem przeciwnego zdania. Dwaj starzy, wypróbowani przyjaciele lubili się tak przekomarzać. Mówili przy tym do siebie „Idzi”, co pochodziło od zdrobnienia wyrazu „idiota”. W pewnym momencie Ojciec zwraca się do Piusa z charakterystycznym swym półuśmiechem i przechyleniem głowy i zapytuje: „Czy ci, Piusku, ojciec odebrał już te sto złotych?” Na co zdziwiony Pius pyta z kolei „A skąd pan wie, przecież byliśmy wtedy sami z ojcem, gdy mi te pieniądze kazał zwrócić; skąd się pan dowiedział?” Na to Ojciec z tym swoim uśmiechem do Piusa: „Znam twego ojca, Piusku, nigdy nie był lekkomyślny.”
Cała ta sprawa od początku do końca była tak charakterystyczna dla mego Ojca, że musiałem ją tu opowiedzieć. Ojciec obserwował mnie dyskretnie, chcąc poznać jakie odnoszę wrażenia i jak będę reagował, ale ja już byłem na tyle urobiony, że nie dałem nic poznać, co Ojca trochę zaniepokoiło, ale o to mi właśnie chodziło. Na zakończenie jeszcze jedno: dostałem od Ojca na balowe wydatki 40 złotych. Było to zupełnie dużo (dobry obiad w restauracji kosztował 5 złotych). Po południu Mikołaj zajechał i wyruszyliśmy. W czasie drogi zapytałem Piusa, czy w końcu dostał coś od ojca na wydatki, na co mi odpowiedział ze śmiechem, że dostał „srebrem złotych polskich dwadzieścia”.

Brak komentarzy: