poniedziałek, 29 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Łódź

Po zajęciu Łodzi przez Niemców wyjeżdżamy z Parsk do Łodzi. Przez te wszystkie peregrynacje wojennej od roku przeszło nie chodziłem do szkoły.

W Łodzi mieszkamy oczywiście u Babki Żukowskiej przy fabrykach na ulicy Konstantynowskiej 98. Tutaj od dzieci robotników fabrycznych dowiaduję się, że jestem burżujem, a oni proletariatem, co nawet z początku nie daje nam się nawet bawić wspólnie. Później sytuacja się poprawiła, i co dzień, przy pogodzie z rówieśnicą moją jedenastoletnią Reginą spotykamy się w naszym ogródku przy domu, gdzie z procy strzelam do wróbli odsiadujących kilkanaście starych drzew czereśniowych. Zestrzelone wróble Regina patroszy scyzorykiem, piecze na ognisku i zjadamy je z apetytem.

Taki objaw pierwotnego instynktu dzikiego człowieka występuje w gatunku ludzkim już w najmłod¬szych latach, by później , w wieku dojrzałym, przejść w formę "kulturalną" sportu myśliwskiego. I dopiero na starość przychodzi zrozumienie, że zorganizowane, ułatwione zabijanie niegroźnych, nie¬winnych zwierząt dla własnej przyjemności, to nie męska walka z oszczepem na niedźwiedzia, ale tchórzliwa, bezsensowna zabawa snobistycznych sportsmenów. Prawdziwa kultura nie dopuszcza, nie pozwala na zabijanie zwierząt bez względu na formę, cel i argumentację.

I tak, w Łodzi przez lato zaprzyjaźniłem się z jasnowłosą Reginą a później i z jej starszą siostrą Irmą, która jednak już mocniej uświadomiona politycznie boczyła się na mnie z początku a obie przy obcych unikały ze mną rozmów i wspólnych zabaw. Ja ze swej strony nie bardzo rozumiałem dlaczego jestem od nich gorszy, czego mi znowu nawet Irma nie potrafiła wytłumaczyć. Nie poczuwałem się do żadnej winy, więc wybaczyły mi w końcu moje pochodzenie i serdecznie zaprzyjaźniłem się z robotniczymi dziećmi na Konstantynowskiej.

Pobyt mój w Łodzi przedłuża się przez trwającą nadal wojnę i niemożność przedostania się do Warszawy. Chodzę do drugiej klasy I-go Polskiego Gimnazium Towarzystwa Naukowego 'Uczelnia" przy ulicy Ceglanej 9. Tak mijają trzy okresy szkolne zakończone moją promocją do piątej klasy.

Łódź z czasów zaboru rosyjskiego, z okresu przed I-szą Wojną Światową to opisana genialnie przez Reymonta "Ziemia. Obiecana". Trudno o wierniejszy, bardziej prawdziwy, rzeczywisty obraz atmosfery, stosunków i życia ówczesnego polskiego manczesteru.
Łódź z jej bujnym życiem, produkująca na kraj i zagranicę, bogata, w wstrząsaną aferami finansowymi, przy¬noszącymi jednego dnia bogactwa jednym - krach i bankructwa drugim. Łódź robotnicza, pracująca, niespokojna ,wzburzona, niesprawiedliwością krańcowych różnic majątkowych, bogactw niemieckich i żydowskich, biedą i ciężkimi warunkami życia polskiej ludności robotniczej.

Lata przeżyte przeze mnie w okupowanej przez Niemców Łodzi przedstawiały już nieco zmieniony obraz miasta. Przestała być Ziemią Obiecaną, ale pozostała nadal Ziemią Ciemnych Interesów jeszcze więcej bezwzględnych i to w okresie trudnych warunków wojennych.
W roku 1917 roku rozeszła się pogłoska, że Niemcy wywożą fabryki i maszyny do Niemiec. Ciekawy byłem jak dadzą sobie radę z wyciągnięciem z dużej hali, w jednej z fabryk, wielkiej maszyny parowej Babci. Maszyna ta napędzała warsztaty całej jednej fabryki. I rzeczywiście Niemcy przyjechali uprzejmie z Babcią rozmawiali i zaczęli rozbierać jedną z zewnętrznych ścian fabryki. Po zwaleniu ściany podłożyli pod maszyny i fundamenty stalowe rolki a na podwórzu mały śmieszny kołowrotek połączony systemem bloków i lin stalowych z podstawą maszyny. Żołnierze wyjechali pozostawiając jednego z nich, starego landwerzystę z fajką w zębach, który" zasiadł przy kołowrocie i kręci korbą. Po dwóch dniach takiego kręcenia wielka maszyna wyjechała posłusznie z fabryki. Wyciągnięcie jej na kilka platform i wywiezienie artyleryjskimi ciągnikami na specjalne wagony kolejowe było już tylko kwestią paru następnych dni.

W tym samym jeszcze roku mury fabryk zostają poważnie uszkodzone nie tyle przez działania wojenne ile przez ciągłe pożary. Nie było miesiąca, żeby w środku nocy nie budziły nas przeraźliwe sygnały straży ogniowej wjeżdżającej do podwórza oświetlonego jasno szalejącym pożarem. To fabrykanci żydowscy, wydzierżawiający hale fabryczne i energię napędową wprowadzali swoje warsztaty i po dłuższym lub krótszym okresie produkcji podpalali warsztaty dla uzyskania zawyżonego ubezpieczenia bądź uniknięcia skutków kryzysów finansowych, krachów giełdowych czy innych ciemnych, przestępczych manipulacji. Ostatecznie skończyło się to na całkowitym wy¬paleniu jednej z dwóch dużych fabryk, co zmusiło w końcu Babkę do sprzedaży całej posesji a więc fabryk, domku-pałacyku i ogródka.

W krótkim czasie po sprzedaży fabryk w Łodzi następuje dewaluacja niemieckiej marki; wartość jej spada z dnia na dzień, później już z godziny na godzinę. Babka traci wszystko. Odtąd zamieszkuje z Matką moją i ze mną w Warszawie do której w końcu przyjeżdżamy z Łodzi.

Jeszcze przed wyjazdem z Łodzi, lato 1917 roku spędzamy z Matką w Kemblinach pod Strykowem w majątku wuja Mścisława Olszowskiego, ożenionego z Kotkowską.

środa, 24 grudnia 2008

"Biała Dama"

Któregoś roku w Parskach uporczywiej, niż zwykle, pojawiała się w parku legendarna „Biała Dama”. W miejscu, gdzie na małej wysepce otoczonej fosą wypełnioną wodami Neru osadzony był na drewnianym palu stary, mchem porosły kamień młyński - miał kiedyś w zeszłym jeszcze wieku, zazdrosny młynarz zabić niewierną żonę.

I od tego czasu, latem, w pewnych okresach roku i to najczęściej przy nowiu księżyca pojawiała się w parku tajemnicza "Biała Dama” strasząca bielą i chrzęstem kości śmiałków, którzy odważyli się pozostać w nocy w tej części parku nad Nerem.

Którejś nocy Matka moja, nic nikomu nie mówiąc, postanowiła wyświetlić tajemnicę Białej Damy. Ubrała się na czarno, wzięła dubeltówkę wuja, nabiła grubszym śrutem i w nocy zaczaiła się w świerkach w pobliżu miejsca nawiedzanego najczęściej przez ducha. I rzeczywiście, w pewnej chwili, wśród starodrzewia ukazuje się biała postać. Chwilę stoi nieruchomo, po chwili kieruje się powoli w stronę graniczącego z parkiem sadu. Gdy zaczęła się oddalać od miejsca zasadzki matka moja krzyknęła ostro: stój ! ...bo strzelam! Duch zachwiał się, odwrócił, załomotał białymi szata¬mi i zaczął szybko się oddalać, gubiąc po srodze jakieś płachty. Gdy już duch był dość daleko Matka wymierzyła pod nogi i strzeliła dwa razy .Rozległ się okropny krzyk i duch w panicznej ucieczce rozpłynął się w ciemnościach.

I od tej pory ustała całkowicie kradzież jabłek, gruszek, moreli i śliwek w sadzie, jak i trucie psów u sadowego. W rezultacie całej eskapady Matka zyskała uznanie całej okolicy.

niedziela, 21 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Borczyca, Parski

7 kilometrów od Kalisza, na samej granicy rosyjsko-niemieckiej leżał majątek Borczyska należący do moich stryjostwa Gliwiczów (ona Kaczorowska z domu). Matką stryja była jedna z sześciu Hałłaczkiewiczówien z Przatowa pod Szadkiem. Jak cała rodzina Ojca odnoszą się do Matki mojej i mnie z całą serdecznością. Dowiadują się o nas i przysyłają do palącego się już Kalisza powóz w parę koni, którym zabiera nas do Borczysk.

Jakże wiernie i prawdziwie opisała Maria Dąbrowska te czasy w Kaliszu w swoich "Nocach i Dniach". Pokolenie moich rodziców znało jeszcze osobiście wszystkie postacie występujące w tej epopei Ziemi Kaliskiej.

Na drugi dzień po naszym przyjeździe do Borczysk, graniczny posterunek kozacki opuszcza strażnicę (tak zwany kordon) w Borszczyskach i uchodzi na wschód. Jako dziesięcioletni chłopak pomagałem Kozakom pakować się i wynosić z Polski, jak to już wówczas i słusznie przewidywałem. Po kwadransie nadjeżdżają Niemcy: dwaj husarze na rosłych, ciężkich, wypasionych koniach. Co za porównanie z małymi, sympatycznymi chmyzami kozackimi, które widać jeszcze na horyzoncie.

Niemcy zsiedli z koni, które podprowadzili je do żurawia i zaczęli poić. Stałem przy korycie z zaciekawieniem obserwując wspaniałe rzędy na koniach i uzbrojenie huzarów. Bardzo mnie zainteresowało u Niemców umieszczenie karabinów przy koniach: mieli je przytroczone planowo przy siodłach, co mi się bardzo podobało, bo nie obciążało kawalerzystom pleców, jak u Kozaków.

Po napojeniu koni husarze zapalili cygara, dosiedli koni i spokojnie bez pośpiechu ruszyli stępa za widocznymi jeszcze Kozakami. Stałem rozczarowany i rozżalony na Niemców, że nie dogonili Kozaków i że nie strzelają do siebie.

Po miesiącu pobytu w Borczyskach Matka poprosiła stryja o konie i powóz,żeby dostać się jakoś na drugą stronę frontu i dobrnąć wreszcie do Warszawy. Stryj odradzał ryzykowaną wyprawę poprzez front między dwoma wojskami, ale Babka i Matka, jak zwykle zresztą umiały postawić na swoim. Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy z gościnnych Borczysk na wschód. Jechaliśmy 16 godzin z dwoam poasami dla nakarmienia i odpoczynku koni klucząc między widocznymi z daleka wojskami. Napotykane konne patrole niemieckie dopytywały się o Kozaków. Nie widzieliśmy bezpośrednio walk, słychać było tylko pomruki ciężkiej artylerii i widać wybuchy pocisków. W końcu, nie wiedząc kiedy, mineliśmy linię frontu.

W Uniejowie zobaczyliśmy po raz pierwszy Moskali; w Łęczycy było ich pełno. W końcu dobrnęliśmy do Parsk, 12 kilometrów od Łęczycy, majątku wuja Stefana Olszowskiego, brata Matki.

Tego lata przez Parski przechodziła armia rosyjska generała Howikowa. Wspaniale prezentowały się dywizje kawalerii na świetnych koniach. Jechali czwórkami, pułk za pułkiem, na dobranych maścią w szwadronach koniach, przez dwa dni i noce, pod Łódź, wstrzymać Niemców w ich marszu na Warszawę.

W kilka dni później ta piękna armia Howikowa została zupełnie rozbita przez Niemców, którzy zastosowali po raz pierwszy w tej wojnie zmasowany ogień karabinów maszynowych. Niedobitki kawalerii wycofują się przez Parski przez cały dzień w odwrotnym już kierunku.

Któregoś dnia na moście przy parku na Nerze widziałem potyczkę ułanów pruskich z rosyjskimi dragonami. Skończyło się na tym, że ostrzelali jedni drugich z karabinów, nie robiąc so¬bie wzajemnie krzywdy i rozjechali się do swoich. Czymprędzej pozbierałem łuski głodki i magazynki od nabojów - największe skarby dla dziesięcioletniego chłopca.

W Parskach zostaliśmy już na dłużej, a i później przez parę lat z rzędu, przebywaliśmy z Matką u gościnnych, serdecznych wujostwa, Olszowskich, których trzy córki w moim mniej-więcej wieku stanowiły dla mnie najprzyjemniejsze, najmilsze towarzystwo o jakim, można marzyć w tym wieku. Toteż zżyłem się z parskowskimi dziewczynkami jak rodzony brat. Ten serdeczny stosunek trwał już stale między nami.

Z pobytu w Parskach mam najmilsze wspomnienia: z najmłodszą Maniusią całymi dniami łowiliśmy w Nerze, przepływającym przez park, szczupaki, okonie i węgorze. Najstarsza Jasia była już dorastającą panienką dla której Wujostwo urządzali bale i zabawy towarzyskie, na które zjeżdżała się okoliczna młodzież a sąsiedztwa. Było gwarno i wesoło.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Altheide, Kalisz

Pierwsza Wojna Światowa zastała Babkę, Matkę i mnie w "Niemczech", w Altheide - Polanicy. Trzeba było jak najprędzej wracać do kraju. Granica w Skalmierzycach została zamknięta. Brakuje nam pieniędzy, marki wydane, rubli nie chcą przyjmować. Matka podaje kawę na stacji w Skalmierzycach, za co dostajemy przez dwa dni obiady i kolacje.

Na peronach pełno świetnie prezentującej się piechoty niemieckiej. Umundurowani jak z igły, rosłe, wesołe chłopy z nowym uzbrojeniem i wyposażeniem, rozmawiają ze sobą po Polsku! - to z poboru chłopi z Księstwa (Poznańskiego); po dwóch dniach wmaszerowują i przekraczają granicę "Kongresówki". Razem z nimi na taborach artylerii niemieckiej wjeżdżamy do Kalisza. Babka i Matka mówiły dobrze po niemiecku (z Brzeźna po kosztowniejsze sprawunki jeździło się za przepustką do Breslau (Wrocławia). W końcu żołnierze Polacy wsadzili nas na swoje wozy i tak dojechaliśmy do śródmieścia w Kaliszu.

Tu mamy już rodzinę Ojca: ciotkę Halinę Radolińską, z domu Smogarzewską. Ciotka była założycielką świetnie prowadzonej przez siebie, znanej i cenionej pensji dla panien w Kaliszu. Ciotka przyjmuje nas i gości bardzo serdecznie.

Tymczasem Niemcy wychodzą z Kalisza, opuszczając miasto, ustawiają haubice i bombardują przez cały dzień dla sterroryzowania ludności podpalają miasto. Terror nieodłączny atrybut każdej, prowadzonej przez Niemców wojny, miał ułatwić i zabezpieczać im panowanie na zajętych terenach. Kalisz płonie, nad miastem chmura dymu w dzień, olbrzymia łuna w nocy.

sobota, 4 października 2008

Najmłodsze lata - Warszawa, Łódź

W 1907 roku Matka moja wyjeżdża ze mną z Brzeźna ku rozpaczy Babki i zamieszkujemy w Warszawie przy ulicy Kruczej 7 (później na Wilczej 62). Matka dysponowała jeszcze wówczas kapitałem jaki jej pozostał z działów rodzinnych. Były to dla Matki najprzyjemniejsze lata, dużo jeździła po świecie: Włoch, Egiptu (z bratem Jerzym Olszowskim), ze mna do Szwajcarii (Montreux), nad Adriatyk do Fiume, Abazzii, Triestu, a najczęściej ze mną do "niemiec" - Reinerz, Altheide (Polanica), Kudowa, Stolpmunde (Ustka) i Colberg (Kołobrzeg).



W Warszawie Matka pracowała dużo społecznie: uczyła dzieci katechizmu, pracowała w Towarzystwie Ochrony Kobiet, opiekującym się młodymi kobietami, które znalazły się w Warszawie z prowincji w poszukiwaniu pracy. Pełniła po nocach dyżury na warszawskich dworcach kolejowych dla zaopiekowania się kobietami potrzebującymi doraźnej pomocy i opieki.

W tym czasie sytuacja Babki mojej Bronisławy Hałłaczkiewiczowej bardzo się zmieniła. Po śmierci męża Bronisława Hałłaczkiewicza w Nauheim, Babka gospodarowała sama nadal w Brzeźnie; po półtora roku jednak wyszła powtórnie za mąż bardzo niefortunnie za Kazimierza Żukowskiego, biznesmena i bonvivera z Łodzi, który Babkę namówił do sprzedaży Brzeźna i nabycia fabryk w Łodzi. Transakcje doszły niestety do skutku, a doprowadziły po dziesięciu latach do likwidacji fabryk. W Łodzi nabyła więc dwie duże fabryki na posesjach przy ulicy Konstantynowskiej Nr. 98, 100 i 102. Do Babki należały tylko mury z uzbrojeniem, światłem i siła napędową: elektryczną dla jednej fabryki, parową dla drugiej, dom-pałacyk, ogródek owocowy i podwórza. Fabryki te wydzierżawili fabrykanci przeważnie Żydzi, instalowali swoje warsztaty włókiennicze i produkowali tekstylia na swój rachunek. Do wybuchu pierwszej wojny światowej fabryki przynosiły babce dochody, którymi dzieliła się z moją Matką. Kontrolę finansową prowadził Babci brat, mój wuj Jerzy Olszowski przyjeżdżając co miesiąc do Łodzi z Warszawy.

Do szóstego roku życia byłem wychowywany jednocześnie przez Babkę (I-e voto Hałłaczkiewiczową, II-e voto Żukowską) i Matkę w Brzeźnie, później w Łodzi, wreszcie przez samą Matkę już w Warszawie. Dla obydwóch byłem w życiu wszystkim. Zwłaszcza dla Babci, rozpuszczała mnie zupełnie. Matka przebywając ze mną dłużej musiała od czasu do czasu, dla utrzymania posłuszeństwa bić mnie "po łapach", ale chociaż mnie to zawsze porządnie bolało, bo Matka była bardzo silna, to jednak pocieszałem się złośliwie, że Mamusię to bicie kosztuję więcej bólu i żalu, niż mnie. Pomimo to, a może właśnie dlatego, dla Matki byłem lepszy niż dla babki, bo Matkę kochałem ale i bałem się jej jednocześnie. Matka nawet ze mną nie była cierpliwa, za to Babcia miała dla mnie tylko anielskiej wprost cierpliwości, że mogłem sobie pozwolić na bezkarne jej dokuczanie.

Dużo później, gdy już byłem znacznie starszy, zrozumiałem z żalem i upokorzeniem ile dziecinnej, głupiej złośliwości i dokuczeń dopuszczałem się do kochanej przecież Babci. Tak to jest z dobrocią tych kochających, o niewinnych oczach, naszych dzieci, a ja przecież nie byłem chyba gorszy, ani lepszy od innych.

Najmłodsze lata - Brzeźno (część II)

Dziadek mój Ludwik Mazurkiewicz syn Józefa i Adeli z Dzierzbickich (z Księstwa Poznańskiego) urodzony w 1839 r. w Przespolewie w Kaliskim ożeniony był z Laurą Hałłaczkiewicz, jedną z sześciu córek (było jeszcze trzech synów) prababki Hałłaczkiewiczowej, Rogozińskiej z domu.
Do Hałłaczkiewiczów należał wówczas klucz: Przatów Górny i Dolny oraz Dziadkowice, wszystkie majątki koło Szadku po wschodniej stronie Warty.
Dziadek Ludwik Mazurkiewicz pozostawił po sobie synom: Wiesławowi - pięknie położone nad samą Wartą Mikołajewice i Adamowi - graniczące z Mikołajewicami od zachodu urodzajną o żyznej glebie Sochę. Dziadek Ludwik był wysokim, postawnym mężczyzną około dwóch metrów wzrostu z wielką czarna brodą. Despotyczny i gwałtowny był postrachem otoczenia; trzymał krótko gospodarstwo, żonę i starszego syna Adama. Ojca mego Wiesława kochał bardzo i rozpuszczał.

Babka Laura była przeciwieństwem dziadka: cicha, spokojna, łagodna, zrezygnowana. Nie mogła być szczęśliwa; miała zamiłowania literackie, pisała wiersze.

Ojciec mój urodził się w 1867 roku w majątku Moskurnia koło Koźminka w Kaliskim. Był typowym intelektualistą: bardzo zdolny, ukończył Wydział Prawny Uniwersytetu Warszawskiego ze złotym medalem. Umysł ścisły, logiczny o szerokich zainteresowaniach. Zamknięty w sobie, małomówny, usposobiony sceptycznie i pesymistycznie, przy tym niepozbawiony poczucia humoru. Nie znosił sprzeciwu (bo tez najczęściej miał rację). Wynikający z poszanowania tradycji konserwatyzm łączył z prawdziwym zrozumieniem i uznaniem współczesnych zasad demokracji.
Do końca życia pełnił obowiązki sędziego pokoju w pobliskim miasteczku Warcie n/wartą, nie pobierając pensji za dwudziestoletnią prace w sądzie. W Mikołajewicach udzielał zawsze bezpłatnych porad prawnych wszystkim gospodarzom z całej okolicy, czym sobie zjednał dużą popularność i opinię chłopów, że sędzia z Mikołajewic to uosobienie prawości, mądrości i sprawiedliwości.

W pobliskim miasteczku, warcie żyło kilkadziesiąt ubogich rodzin żydowskich trudniących się drobnym handlem. Bogatsi Żydzi prowadzili zyskowny handel drewnem i żelazem, co dawało im pokaźne dochody - biedni Żydzi żyli w nędzy. Okoliczne majątki handlowały z ta biedota w bardzo małym zakresie: jakieś poślady, czasem cielęta, skóra padłych zwierząt itp., to też często na przednówku rodziny te były w prawdziwej biedzie. Dopiero po śmierci Ojca dowiedziałem się, ze najbiedniejszym Żydom wysyłał w krytycznych dla nich chwilach, na przednówku po parę metrów pszenicy lub żyta, jako bezzwrotna pomoc.
Wiesław Mazurkiewicz
Ojciec był średniego wzrostu, delikatnej budowy. Po Hałłaczkiewiczach odziedziczył tatarski skośny wykrój oczu, okrągły kształt głowy i wystające nieco kości policzkowe, co nie przeszkadzało, że był za młodu bardzo przystojny i miał duże powodzenie u pań. O usposobieniu raczej poważnym, nie przepadał za towarzystwem i zabawami; za czasów studenckich lubił wino w gronie przyjaciół i kolegów.
Do sportów Ojciec nie zdradzał specjalnego zamiłowania. Fechtował się ( znalazłem w Mikołajewicach stare niemieckie rapiery pojedynkowe), jeździł konno i polował. Ojciec bardzo dobrze strzelał. W Mikołajewicach w parku zakopane były jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej pistolety pojedynkowe, których pomimo poszukiwań ich z Ojcem nie mogliśmy już odnaleźć.

Po ukończeniu uniwersytetu Ojciec odbył aplikację prawną i wyjechał za granicę do Europy zachodniej, Paryża. Po powrocie osiadł w Mikołajewicach. dziadkowie pozostawili mu majątek, sami zamieszkali w Sieradzu, Babka później w Warszawie. W Mikołajewicach Ojciec pozostaje już do czasu swojego ślubu tj do 1903 roku.
Karolina MazurkiewiczPo roku małżeństwo rodziców rozpada się. Zbyt duże były różnice dwóch silnych charakterów i usposobień. Matka wraca do Brzeźna, Ojciec pozostaje sam w Mikołajewicach sam. Żadne z rodziców nie wstąpiło w ponowne związki małżeńskie. Matka przeprowadziła bardzo kosztowne postępowanie rozwodowe w Watykanie (jeździła w tym celu do Rzymu) zakończone unieważnienie małżeństwa po dwudziestu paru latach! Po wyjeździe Matki Ojciec prowadził w Mikołajewicach całkowicie samotne życie: nie przyjmował nikogo nawet z rodziny, za wyjątkiem ciotecznych braci Smogorzewskich, Janusza prokuratora z Warszawy i Cezarego, sędziego z Warszawy, oraz Wilczewskich, inżynierów z Warszawy. Wyjątek stanowili [również] dwaj bracia Kożuchowscy - Ignacy z Brudzynia k/Koła, przyjaciel Ojca Telesfor, mecenas z Kalisza oraz pan Jan Unrug z Sulmowa w Kaliskim. Sam nie bywał nigdzie. Towarzystwo w sąsiedztwie uważał za nieciekawe i niestojące na odpowiednim poziomie intelektualnym i wykształcenia. Przez kilkanaście lat Ojciec wyjeżdżał zaledwie kilka razy do Poznania i Warszawy.

Do scharakteryzowania rodziców posłużyć może ich wzajemny stosunek do siebie po zerwaniu małżeństwa: nigdy nie słyszałem ze strony rodziców najmniejszej wymówki czy skargi, nigdy żadnego złego słowa ze strony Matki w stosunku do Ojca, ani ze strony Ojca o Matce. Pochodzili z jednego środowiska; oboje byli wysokiej próby.

piątek, 3 października 2008

Najmłodsze lata - Brzeźno (część I)


Matka moja Karolina z Olszowskich urodziła się w 1886 roku w Niewiadowie, (rodzinnym majątku Olszowskich w Piotrkowskim - pochodzili z pobliskiej Olszowy) z matki Karoliny z Zabłockich i ojca Władysława Olszowskiego urodzonego w r. 1835, dziedzica Niewiadowa i właściciela Kopca i Bukowa.

W drzewie genealogicznym rodu Olszowskich, prowadzonym od 1376 roku figurował Arcybiskup Andrzej Olszowski, który w 1677 roku w czasie bezkrólewia zastępował Króla Polskiego, co było powodem dyskretnej dumy rodziny Matki.

Matka była trzynastym dzieckiem swoich rodziców. Przystojna, z uroczym, pełnym wdzięku uśmiechem i serdecznością zjednywała sobie wszystkich. Silnej budowy, zdrowa, wysportowana świetnie jeździła konno, polowała, grała w tenisa (złoty dżeton na Konkursie w Kairze z Anglikami) i tańczyła. Usposobienie miała żywe, była wesoła, lubiła towarzystwo, przepadała za balami i zabawami.

Charakter i umysłowość odziedziczyła Matka po Olszowskich, a Olszowscy byli typowymi przedstawicielami naszej szlachty: religijna, patriotyczna, prawa, prostolinijna, energiczna i uczuciowa - z drugiej strony: despotyczna, nieustępliwa, gwałtowna i porywcza. Wrodzona dobroć i serce łagodziły bardzo te ostatnie cechy.

Wykształcenie odbyła ówczesne: prywatne komplety (historia Polski, jej dzieje, kultura, tradycje), później pensja p. Sierpińskiej w Warszawie, znała francuski i niemiecki.

Babka Karolina Olszowska z Niewiadowa zmarła przy urodzeniu trzynastego dziecka t.j. Matki mojej w 1886 r. Wychowaniem Matki zajęła się jej najstarsza siostra Bronisława Olszowska urodzona w 1863 r. która odtąd uważała Matkę moją za własną córkę, a później mnie za wnuka, którego kochała i rozpieszczała ponad wszelką miarę.

Ciotka Bronisława Olszowska (nazywana przeze mnie zawsze Babcią) otrzymała w wyniku działów rodzinnych Brzeźno, stuwłókowy majątek, 20 kilometrów na południe od Sieradza, na zachodniej stronie Warty. Poślubiła inżyniera Bronisława Hałłaczkiewicza, który pracował na kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Byli szczęśliwym, kochającym się małżeństwem. "Dziadek" Bronisław osiadł po ślubie z Babcią w Brzeżnie i odtąd wspólnie opiekowali się z całym oddaniem i sercem Matka moją, jak własną córką. Dziadek Bronisław był poważnie chory na serce; niedługo potem zmarł w czasie kuracji w Nauheim.

W 1903 roku odbył się ślub Rodziców moich. Ojciec był siostrzeńcem "dziadka" Bronisława, gdyż siostra dziadka Laura Hałłaczkiewicz była matka mego Ojca, a moja prawdziwa już babką. Małżeństwo Rodziców "zrobione" było prawdopodobnie przez bakę t.j. Bronisławę Olszowską, najstarsza siostrę Matki, która Matkę wychowała. Babka uważała, że obie strony robią dobrą partję, co w tych czasach, w tym środowisku, uważane była za najzupełniej do małżeństwa wystarczające. Babcia, jako Olszowska nie znosiła sprzeciwu, więc małżeństwo zostało zawarte pomimo krańcowych różnic charakterów i usposobień rodziców.

W rok po ślubie, w 1904 roku Rodzice się rozchodzą. Matka wraca do Brzeźna, gdzie 19-ego września przychodzę na świat. "Babka" Bronisława Hałłaczkiewiczowa świata nie widzi poza mną. Już jako jednoroczne niemowlę miałem ustaloną przez Babcię pozycję w Brzeźnie. Może świadczyć o tym chociażby taki obrazek z tych czasów:
Wieczorem przy kolacji w sali jadalnej, przy długim stole siedzi, jak zwykle dwadzieścia osób. Skład codzienny: rodzina, rezydenci, rządca, praktykanci rolni. W szczycie stołu, na pierwszym miejscu siedzi moja Babka. Niańka wnosi mnie i sadza babce na kolanach. Byłem zawsze wesoły, więc ze śmiechem wkładam obie małe łapy w kartofle, przenoszę je Babce do talerza z mlekiem zsiadłym i rozradowany zaczynam miesić kartofle w mleku. Matka moja i kilka najbliższych osób podrywa się z miejsc, żeby mnie zabrać, ale Babka nie pozwala... "nie wolno dziecku zabraniać zabawy ... niech się bawi!". Tak mniej więcej mijały Moje pierwsze lata życia w Brzeźnie.
Wiesław Władysław Michał Mazurkiewicz