Któregoś lata siedzieliśmy z Ojcem
sami w Mikołajewicach. Siedzimy w fotelach pod modrzewiem przed
dworem. Gorący, upalny dzień, cisza, tylko w gałęziach modrzewia
słychać brzęczenie pszczół i świergot malutkich, jak koliberki,
ptaszków. W pewnej chwili w bramie przed wjazdem do parku staje
samochód. Po otwarciu bramy samochód rusza, okrąża klomb i staje
przed gankiem. Wysiada pan Ignacy Kożuchowski z Piusem z Brudzynia.
Przyjechali najnowszym modelem „Berlieta” , na którego pan
Kożuchowski niedawno zamienił dotychczasowy starszy model.
Bardzo zazdrościłem Piusowi samochodu
w ogóle, a tego Berlieta w szczególności. Był to wspaniały,
wielki, luksusowy wóz, prawie 5-cio metrowej długości, z silnikiem
4 litry pojemności, o mocy 70 KM, co na owe czasy przy
niskoobrotowych silnikach było bardzo dużo. Pod długą przeszło
metrowej długości maską był silnik cały w chromach i niklach.
Reflektory przednie wielkości dużych kół błyszczały imponująco.
Nadwozie: obszerna kareta czteroosobowa z fotelami, telefonem do
osobnego przedziału kierowcy. Przed karetą trzy miejscowe siedzenia
dla kierowcy i jeszcze dwóch osób, pod składanym skórzanym
dachem.
Berlieta prowadził szofer Mikołaj.
Był to mechanik z Brudzynia, charakterystyczna postać: wielki
mężczyzna, wysoki i bardzo szeroki w barach, o długich rękach,
ciężkim chodzie i prostokątnej głowie, cerze czerwonoskórego i
ponurym, groźnym spojrzeniu, mrukliwy i małomówny. Można nim było
ludzi straszyć, gdyby, wbrew aparycji, nie był człowiekiem
wyjątkowo łagodnym, dobrym i bardzo przywiązanymi do pana
Kożuchowskiego, u którego wiele lat służył. Zaprzyjaźniony był
z Piusem i ze mną; lubiliśmy go bardzo. Podczas mojej praktyki
rolnej w Brudzyniu uczył mnie na amerykańskich traktorach młocki i
orki mechanicznej, zapoznając jednocześnie praktycznie z silnikiem
spalinowym i Berlietem, co wzbudziło we mnie pozostałe już na całe
życie zamiłowanie do samochodów.
Zaraz po przywitaniu pan Kożuchowski
wyjaśnił Ojcu, że przyjechali specjalnie po mnie, bo razem z
Piusem jesteśmy zaproszeni na bal Ziemianek w Łasku, na którym
jedną z gospodyń jest pani Januszowa Szwejcerowa z domu Kożuchowska
z Ostrowa koło Łasku. Przed balem i po balu mamy przenocować w
Ostrowie gdzie jak zwykle jest pełno młodzieży; państwo
Szwejcerowie skuzynowani z moją Matką, mieli dziewięcioro dzieci,
już wówczas młodzieży. Do Mikołajewic mieliśmy wrócić na
drugi lub trzeci dzień. Dla mnie, który z Mikołajewic wyjeżdżałem
tylko do Brudzynia z Ojcem i czasem konno do Parsk do Matki – była
to niespodziewana i wyjątkowa przyjemność. Ojciec nigdzie w
okolicy nie bywał poza Brudzyniem i Sulmowem, stąd i ja nigdzie nie
wyjeżdżałem.
Po długich rozmowach z panem
Kożuchowskim Ojciec zgodził się na mój wyjazd z Piusem. Po
obiedzie zasiadamy, pan Kożuchowski, Ojciec, Pius i ja, przy klombie
pod modrzewiem. W pewnym momencie pan Kożuchowski wy7ciąga z
marynarki wielki skórzany portfel i długo coś w nim grzebiąc (co
zwraca naszą uwagę) wyjmuje w końcu banknot stuzłotowy i daje
Piusowi, mówiąc powoli, że daje mu to na wydatki związane z
wyjazdem do Ostrowa i Łasku. Piusowi oczy się zaśmiały, wziął
sto złotych, pocałował ojca w ramię i schował pieniądze. Była
to wówczas poważna kwota: równowartość 20 dolarów. Zakulisowo
sprawa tak wyglądała, że pan Kożuchowski, który mnie bardzo
lubił, wiedząc doskonale, jak Ojciec krótko mnie trzyma – chciał
Ojca sprowokować żeby, chociaż tym razem, nie przykręcał mi
śruby i dał trochę pieniędzy na wyjazd. Pan Kożuchowski sam był
oszczędny i w tym duchu wychowywał syna, ale lubił gesty i szeroką
rękę, zwłaszcza jeśli miał audytorium, czym się różnił od
mego Ojca, który gestów nie lubił, a jeśli go do tego zmuszono,
to robił to dyskretnie, żeby o tym nikt nie wiedział.
Tak więc wyglądała ta demonstracja
pana Kożuchowskiego, wypływająca z dobroci i serca, które mi
zawsze okazywał. Na drugi dzień, po śniadaniu siedzimy z Ojcem i
Piusem w parku. Pana Kożuchowskiego nie było; poszedł do obory
oglądać swego rasowego, importowanego z Holandii buhaja, którego w
z Brudzynia sprzedał Ojcu dla naszych krów i starał się Ojca
przekonać, że sprzedał go tanio, podczas gdy Ociec był całkiem
przeciwnego zdania. Dwaj starzy, wypróbowani przyjaciele lubili się
tak przekomarzać. Mówili przy tym do siebie „Idzi”, co
pochodziło od zdrobnienia wyrazu „idiota”. W pewnym momencie
Ojciec zwraca się do Piusa z charakterystycznym swym półuśmiechem
i przechyleniem głowy i zapytuje: „Czy ci, Piusku, ojciec odebrał
już te sto złotych?” Na co zdziwiony Pius pyta z kolei „A skąd
pan wie, przecież byliśmy wtedy sami z ojcem, gdy mi te pieniądze
kazał zwrócić; skąd się pan dowiedział?” Na to Ojciec z tym
swoim uśmiechem do Piusa: „Znam twego ojca, Piusku, nigdy nie był
lekkomyślny.”
Cała ta sprawa od początku do końca
była tak charakterystyczna dla mego Ojca, że musiałem ją tu
opowiedzieć. Ojciec obserwował mnie dyskretnie, chcąc poznać
jakie odnoszę wrażenia i jak będę reagował, ale ja już byłem
na tyle urobiony, że nie dałem nic poznać, co Ojca trochę
zaniepokoiło, ale o to mi właśnie chodziło. Na zakończenie
jeszcze jedno: dostałem od Ojca na balowe wydatki 40 złotych. Było
to zupełnie dużo (dobry obiad w restauracji kosztował 5 złotych).
Po południu Mikołaj zajechał i wyruszyliśmy. W czasie drogi
zapytałem Piusa, czy w końcu dostał coś od ojca na wydatki, na co
mi odpowiedział ze śmiechem, że dostał „srebrem złotych
polskich dwadzieścia”.