sobota, 3 listopada 2018

Dodatek do wspomnień W.W.M. Mazurkiewicza - losy Mikołajewic w czasie II Wojny Światowej i rodziny Giergensohn

Poniższy tekst został napisany przez mojego dziadka, Antoniego Mazurkiewicz (syna ostatniego właściciela Mikołajewic Wiesława Władysława Michała Mazurkiewicza). Jako pięciolatek opuścił swój dom, do którego już nigdy nie wrócił. 

W 1939 po wypędzeniu (ucieczce) Mazurkiewiczów z majątku do dworku sprowadzona została Niemiecka rodzina:

A  oto historia Giergensohnów i Mikołajewic. Są to informacje na rzeczony temat albo zasłyszane (od moich  rodziców) albo znane mi bezpośrednio. 

Otóż w 1939 roku, po zajęciu Polski przez Niemcy, terytorium na którym znajdowała się Warta (miasteczko) i nieopodal znajdujące się Mikołajewice (posiadłość ziemska) zostały włączone do Rzeszy Niemieckiej jak tzw. "Wartegau". W ramach nowego porządku mieszkańców Warty z wyższym wykształceniem (zwłaszcza o niemieckich nazwiskach) rozstrzelano bądź wypędzono, Żydów wywieziono (prawdopodobnie do prowizorycznych gett), właścicieli ziemskich (głównie kobiety i dzieci, bo mężczyźni byli na wojnie) również wywieziono. Pozostawiono tylko drobnych mieszczan z Warty, drobnych właścicieli gospodarstw rolnych i robotników rolnych (m.in z Mikołajewic). Gospodarzami posiadłości zostali niemieccy "Treuhänderowie" wyznaczeni przez nowe władze.

Po krótkim czasie, jako rezultat traktatu Ribbentrop-Mołotow, Łotwa dostała się pod panowanie sowieckie, wraz z niemieckimi właścicielami posiadłości ziemskich (m.in. tzw. baronów Kurlandzkich), których z kolei władze sowieckie chciały się pozbyć. W wyniku tego porozumienia nakazano tym właścicielom opuścić Łotwę, bez jakiegokolwiek dobytku, i oddać się do dyspozycji władz niemieckich. Te zaś, jako rekompensatę, oddały im majątki, z których wypędzono polskich  
właścicieli. W ten sposób Graf von Giergensohn (nie jestem pewien pisowni) wraz z żoną Helene znaleźli się w Mikołajewicach. 

Jak się później dowiedziałem od samej pani Helene, poczuła się ona zafascynowana, a równocześnie pełna (nieuzasadnionej) winy za jej życie w  w naszym domu, wśród naszych sprzętów i wśród miejscowych ludzi, którzy darzyli moją matkę zarówno podziwem jak i szczerą sympatią. Sama pani Helene była pełna uznania i całkowitej akceptacji gustu mojej matki w urządzeniu domu a nawet w sposobie ubierania się (pani Helene i moja matka były jednakowych rozmiarów: bardzo szczupłe i drobnej budowy). W ten sposób pani Helene mogła nosić suknie i stroje pozostawione przez moją matkę, jej własne pozostały na Łotwie. Przez 5 lat, od 1940 do 1945, mieszkając w Mikołajewicach, państwo Giergensohn krok po kroku poznawali byłych właścicieli tej posiadłości i  na podstawie opowieści okolicznych ludzi, z reguły bardzo przychylnych rodzicom, czuli się w pewien sposób im bliscy i z nimi zaprzyjaźnieni.

Przyszedł rok 1945. Uchodząc przed zbliżającym się frontem wojennym państwo Giergensohn znaleźli się we wschodniej części Niemiec przemianowanej następnie na NRD. Tu nastąpił ostatni etap tułaczki dla pana Giergensohna - został w więzieniu NRD-wskim zamordowany przez STASI jako były obszarnik Kurlandzki i zapewne szpieg zachodni. Pani Helene uszła z życiem i przy pomocy przyjaciółki zdołała zbiec do RFN gdzie żyła aż do śmierci z przyznanej jej renty.

Będąc już w RFN pani Giergensohn rozpoczęła poszukiwania mojej matki. Próbowała odszukać ją przez Czerwony Krzyż i inne organizacje społeczne, ale bez skutku. Wiedząc na podstawie pozostawionych w Mikołajewicach listów i fotografii, że mój ojciec służył w poznańskim 7 pułku strzelców konnych i że odbywał służbę wojskową w Grudziądzu, poprzez podchorążówkę w Grudziądzu dotarła do adresu mego ojca, a w ten sposób do mojej matki. Musiała zadać sobie wiele trudu by odszukać adres rodziców (w owym czasie zmienialiśmy często miejsca zamieszkania) i zabrało to z pewnością dużo czasu. Została nawiązana korespondencja, a w czasie gospodarczo bardzo ciężkim dla Polski pani Helene przysyłała mojej mamie paczki z kawą, czekoladą i innymi dobrami niedostępnymi wówczas w naszym kraju.

W roku akademickim 1976/77 byłem na "sabbatical" w Danii, na uniwersytecie w Aarhus. W trakcie jednego z przyjazdów samochodem do Polski moja matka uprosiła mnie, abym przejechał przez Marburg, gdzie w malutkim skromnym mieszkanku mieszkała pani Giergensohn. Przyjęła mnie niezmiernie życzliwie, nie było problemów z rozmową jako że pani Helene znała poza oczywiście niemieckim także biegle rosyjski, angielski i francuski. Na zakończenie mojej wizyty uprosiła  
mnie, żebym zabrał ze sobą resztki naszych rzeczy, które zdołała wywieźć z Mikołajewic i które ocalały w czasie tułaczki. Mimo moich protestów zabrałem ze sobą niewielki dywan, dużą posrebrzaną tacę i srebrną zastawę stołową (noże, łyżki, widelce). Rzeczy te do dziś są w naszej rodzinie. Z przejazdem przez granice (z RFN, NRD i Polską) jakoś nie miałem kłopotów. 

Korespondencja moich rodziców z Helene Giergensohn utrzymywała się aż do jej śmierci - niestety, nie pamiętam daty, w każdym razie było to już po przemianach w Europie. Cały czas pani Helene przysyłała rodzicom paczki, co było dużą pomocą, zwłaszcza w 1981 roku (kiedy w sklepach spożywczych był nie wiedzieć czemu tylko ocet). O śmierci pani Helene dowiedzieliśmy się od jej przyjaciółki.

Tyle pamiętam co się tyczy Giergensohnów. Jest to jedna z  wielu historii o losach ludzi wplątanych w wojnę 1939-1945.

Brak komentarzy: