niedziela, 31 marca 2013

Ciężkie powojenne czasy - Na Wilno

Podobnie, jak Wilekopolska nienawidziła Miemców, tak w "Królestwie" nienawidziliśmy swoich zaborców - Moskali. Tylko od Niemców Poznaniacy w Księstwie nauczyli się organizacji, pracowitości, porządku i dyscypliny - my zaś w Kongresówce mogliśmy nauczyć się tylko rosyjskiego bałaganu, lenistwa i łapownictwa. Stąd nienawiść nasza do Moskali łączyła się jeszcze z pogardą dla Azjatów.

Piewrwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości były ciężkie, życie trudne, z żywnością skąpo. Czas jakiś po rozbrojeniu Niemców jadaliśmy z Matką obiady w jadłodalni publicznej w Alejach Jerozolimskich: jedno danie - cienkie zupy. Wkrótce pośpieszyła z pomocą Ameryka: zaczeły nadchodzić duże transporty przenicy, innych artykułów żywnościowych i ubrań.

Chodziłem do szkoły im. E. Konopczyńskiego na Sewerynówce do V-ej klasy. Na dużą pauzę zabierano wszystkich uczniów do YMCA (Stowarzyszenie Męskiej Młodzieży Chrześcijańskiej) prowadzonej przez Amerykanów, na ulicy Tamka, gdzie nas dożywiano. Dostawaliśmy każdy wielką fajansową miskę świetnego kakao z ryżem. Bardzo to lubiłem, było bardzo smaczne.

Matka moja, która swego czasu, powodowana chyba intuicją, ukończyła wyższe studia buchalteryjne Baranowskiego w Warszawie. Otrzymałą posadę w Fabrycę Pługów Zawadzkiego na ulicy Rakowieckiej, później pracowała w Syndykacie Rolniczym, wreszcie w Banku Handlowym na Czackiego. Z pensji utrzymywała jeszcze Babkę Żukowską i mnie.

Tak wyglądały pierwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości. Powoli jednak sytuacja poprawiała się z każdym miesiącem, unormowane warunki ułatwiały z każdym dniem moje życie.

Letnie wakacje spędziliśmy z Matką w ostatnich latach w Parskach u wujostwa Olszowskich.

Nadszedł rok 1920. Dopiero w sierpniu, już po zwycięstwie pod Radzyminem zdołaliśmy z Matką przyjechać do Warszawy, gdzie zaraz wstępuje do 216-ego pułku Polowej Artylerii Kresowej, który idzie na front przez Warszawę. Dywizjon, do którego jestem przydzielony załadowany już jest na lorach: działa, jaszcze, amunicja, osprzęt. Stoimy na bocznicach Wschodniego Dworca. Wieczorem zeskakuję z platformy na peron i żegnam się z Matką. Nawet nie płakała; powiedziała mi tylko: "Wróć synku tak czysty, jak jesteś". Wróciłem moralnie czysty, ale fizycznie bardzo zniszczony.

W nocy pociąg cicho rusza. Dywizjonem dowodzi kapitan Wacław Szalewicz, ożeniony z Halką Olszowską z Niewiadowa. Po trzech dniach dojechaliśmy do Białegostoku, gdzie nas wyładowano i gdzie nas mają rzeszkolić. Zostaję telefonistą na punktach obserwacyjnych artylerii. W dzień w terenie, w nocy, jako najmłodszy pilnowałem stada kilkudziesięciu buhajów na łąkach. Co dzień jednego bili na potrzeby wojska. Nie było to w cale takie łatwe, bo nieogrodzone niczym stado rozłaziło się po nocy po pobliskich mokradałach i często doświtu szukałem byków i zaganiałem karabinem do stada. Pod Białymstokiem, w pobliżu naszego miejsca postoju rozbito obóz dla jeńców bolszewickich. Bardzo biednie wyglądali; obchodzono się z nimi bardzo dobrze.

W przeddzień wymarszu naszego dywizjonu na front generał Żeligowski "zbuntował" się Marszałkowi Piłsudskiemu i ruszył na Wilno. Generał, któremu nasz pułk był przydzielony, zarządził przed wymarszem zwolnienie do szkół wszytskich niepełnoletnich żołnierzy i tak w listopadzie otrzymałem  rozkaz wyjazdu z wolnym przejazdem do Warszawy. Ukończyłem właśnie 16 lat. Za mało, żeby maszerować na Wilno - dosyć żęby wrócić do szkoły, tym razem do VII-ej klasy.


Brak komentarzy: