piątek, 29 września 2023

Berliet

Któregoś lata siedzieliśmy z Ojcem sami w Mikołajewicach. Siedzimy w fotelach pod modrzewiem przed dworem. Gorący, upalny dzień, cisza, tylko w gałęziach modrzewia słychać brzęczenie pszczół i świergot malutkich, jak koliberki, ptaszków. W pewnej chwili w bramie przed wjazdem do parku staje samochód. Po otwarciu bramy samochód rusza, okrąża klomb i staje przed gankiem. Wysiada pan Ignacy Kożuchowski z Piusem z Brudzynia. Przyjechali najnowszym modelem „Berlieta” , na którego pan Kożuchowski niedawno zamienił dotychczasowy starszy model.
Bardzo zazdrościłem Piusowi samochodu w ogóle, a tego Berlieta w szczególności. Był to wspaniały, wielki, luksusowy wóz, prawie 5-cio metrowej długości, z silnikiem 4 litry pojemności, o mocy 70 KM, co na owe czasy przy niskoobrotowych silnikach było bardzo dużo. Pod długą przeszło metrowej długości maską był silnik cały w chromach i niklach. Reflektory przednie wielkości dużych kół błyszczały imponująco. Nadwozie: obszerna kareta czteroosobowa z fotelami, telefonem do osobnego przedziału kierowcy. Przed karetą trzy miejscowe siedzenia dla kierowcy i jeszcze dwóch osób, pod składanym skórzanym dachem.
Berlieta prowadził szofer Mikołaj. Był to mechanik z Brudzynia, charakterystyczna postać: wielki mężczyzna, wysoki i bardzo szeroki w barach, o długich rękach, ciężkim chodzie i prostokątnej głowie, cerze czerwonoskórego i ponurym, groźnym spojrzeniu, mrukliwy i małomówny. Można nim było ludzi straszyć, gdyby, wbrew aparycji, nie był człowiekiem wyjątkowo łagodnym, dobrym i bardzo przywiązanymi do pana Kożuchowskiego, u którego wiele lat służył. Zaprzyjaźniony był z Piusem i ze mną; lubiliśmy go bardzo. Podczas mojej praktyki rolnej w Brudzyniu uczył mnie na amerykańskich traktorach młocki i orki mechanicznej, zapoznając jednocześnie praktycznie z silnikiem spalinowym i Berlietem, co wzbudziło we mnie pozostałe już na całe życie zamiłowanie do samochodów.
Zaraz po przywitaniu pan Kożuchowski wyjaśnił Ojcu, że przyjechali specjalnie po mnie, bo razem z Piusem jesteśmy zaproszeni na bal Ziemianek w Łasku, na którym jedną z gospodyń jest pani Januszowa Szwejcerowa z domu Kożuchowska z Ostrowa koło Łasku. Przed balem i po balu mamy przenocować w Ostrowie gdzie jak zwykle jest pełno młodzieży; państwo Szwejcerowie skuzynowani z moją Matką, mieli dziewięcioro dzieci, już wówczas młodzieży. Do Mikołajewic mieliśmy wrócić na drugi lub trzeci dzień. Dla mnie, który z Mikołajewic wyjeżdżałem tylko do Brudzynia z Ojcem i czasem konno do Parsk do Matki – była to niespodziewana i wyjątkowa przyjemność. Ojciec nigdzie w okolicy nie bywał poza Brudzyniem i Sulmowem, stąd i ja nigdzie nie wyjeżdżałem.

Po długich rozmowach z panem Kożuchowskim Ojciec zgodził się na mój wyjazd z Piusem. Po obiedzie zasiadamy, pan Kożuchowski, Ojciec, Pius i ja, przy klombie pod modrzewiem. W pewnym momencie pan Kożuchowski wy7ciąga z marynarki wielki skórzany portfel i długo coś w nim grzebiąc (co zwraca naszą uwagę) wyjmuje w końcu banknot stuzłotowy i daje Piusowi, mówiąc powoli, że daje mu to na wydatki związane z wyjazdem do Ostrowa i Łasku. Piusowi oczy się zaśmiały, wziął sto złotych, pocałował ojca w ramię i schował pieniądze. Była to wówczas poważna kwota: równowartość 20 dolarów. Zakulisowo sprawa tak wyglądała, że pan Kożuchowski, który mnie bardzo lubił, wiedząc doskonale, jak Ojciec krótko mnie trzyma – chciał Ojca sprowokować żeby, chociaż tym razem, nie przykręcał mi śruby i dał trochę pieniędzy na wyjazd. Pan Kożuchowski sam był oszczędny i w tym duchu wychowywał syna, ale lubił gesty i szeroką rękę, zwłaszcza jeśli miał audytorium, czym się różnił od mego Ojca, który gestów nie lubił, a jeśli go do tego zmuszono, to robił to dyskretnie, żeby o tym nikt nie wiedział.  

Tak więc wyglądała ta demonstracja pana Kożuchowskiego, wypływająca z dobroci i serca, które mi zawsze okazywał. Na drugi dzień, po śniadaniu siedzimy z Ojcem i Piusem w parku. Pana Kożuchowskiego nie było; poszedł do obory oglądać swego rasowego, importowanego z Holandii buhaja, którego w z Brudzynia sprzedał Ojcu dla naszych krów i starał się Ojca przekonać, że sprzedał go tanio, podczas gdy Ociec był całkiem przeciwnego zdania. Dwaj starzy, wypróbowani przyjaciele lubili się tak przekomarzać. Mówili przy tym do siebie „Idzi”, co pochodziło od zdrobnienia wyrazu „idiota”. W pewnym momencie Ojciec zwraca się do Piusa z charakterystycznym swym półuśmiechem i przechyleniem głowy i zapytuje: „Czy ci, Piusku, ojciec odebrał już te sto złotych?” Na co zdziwiony Pius pyta z kolei „A skąd pan wie, przecież byliśmy wtedy sami z ojcem, gdy mi te pieniądze kazał zwrócić; skąd się pan dowiedział?” Na to Ojciec z tym swoim uśmiechem do Piusa: „Znam twego ojca, Piusku, nigdy nie był lekkomyślny.”
Cała ta sprawa od początku do końca była tak charakterystyczna dla mego Ojca, że musiałem ją tu opowiedzieć. Ojciec obserwował mnie dyskretnie, chcąc poznać jakie odnoszę wrażenia i jak będę reagował, ale ja już byłem na tyle urobiony, że nie dałem nic poznać, co Ojca trochę zaniepokoiło, ale o to mi właśnie chodziło. Na zakończenie jeszcze jedno: dostałem od Ojca na balowe wydatki 40 złotych. Było to zupełnie dużo (dobry obiad w restauracji kosztował 5 złotych). Po południu Mikołaj zajechał i wyruszyliśmy. W czasie drogi zapytałem Piusa, czy w końcu dostał coś od ojca na wydatki, na co mi odpowiedział ze śmiechem, że dostał „srebrem złotych polskich dwadzieścia”.

Pius w Mikołajewicach

W czasie z kolei pobytu Piusa w Mikołajewicach mieliśmy inne przygody, jak na przykład z rowerem – welocypedem. Był to znaleziony przez nas na strychu staroświecki z jednym kołem (przednim) wielkim i drugim, tylnym, mniejszym. Uruchamianie roweru nastręczało duże trudności, bo zardzewiały od kilkudziesięciu lat rower nie był używany, to też jeździć na nim było dość ciężko. Postanowiliśmy ułatwić sobie jazdę w ten sposób, żeby zjeżdżać z pochylni, jaką stanowił stromy stok trawnika porosły świerkami, schodzący w parku od dworu do kanału Warty. Pochyłość nie była długa, ale za to stroma, trawnik nierówny. Dosyć że jak wsadziłem Piusa na welocyped i zepchnąłem z góry, to ruszył w dół prędzej, niż się spodziewał, a że rower przy tym skakał na kretowiskach i dziurach, i dla uniknięcia świerków trzeba było jeszcze kręcić kierownicą – więc ostatecznie przed samym już kanałem zatrzymało się kłębowisko składające się z roweru, Piusa i świerków. Spodnie Piusa poszły w strzępy. Jak przyszliśmy z Piusem na podwieczorek pod modrzew, pan Kożuchowski spojrzał tylko na Piusa i mówi z wyrzutem „To ja przez pięćdziesiąt lat nosiłem bekieszę po dziadku, a ten wczoraj dostał spodnie po przerobieniu z bekieszy i dzisiaj, patrzcie sami – spodni niema. I rzeczywiście, spodni już nie było

Brudzyn

Z czasów mojej praktyki rolnej w Brudzyniu przypominam sobie jeden z zabawnych epizodów. Pan Kożuchowski zwykł był o godzinie 6 rano, przy pogodzie, wychodzić na podwórze dla obejrzenia wypuszczanych z obory na okólnik, o tej porze krów. Obora w Brudzyniu stała rzeczywięcie na bardzo wysokim poziomie (miała przez pewien okres rekord wydajności mleka z krowy w Polsce) zarówno ze względu na rasowy materiał hodowlany, jak i wychów krów i organizację obory. Pan Ignacy Kożuchowski słusznie był dumny ze swej obory, do której co trzy lata sprowadzał wprost z Holandii buhaje, które z kolei po trzech latach odkupywał Ojciec mój do Mikołajewic. Ranne spacery po podwórzu odbywał pan Kożuchowski w dość oryginalnym stroju: koszula á la Słowacki, bez spodni, białe, krótkie gatki, słomkowy kapelusz z meksykańskim rondem i nocne pantofle. A że był wysokiego wzrostu z dużym, okrągłym brzuchem, na wysokich cienkich nogach, więc razem ostać była dość charakterystyczna, tym bardziej, że w ustach tkwiło na dodatek wielkie cygaro.
W Brudzyniu była nieduża owczarnia, której ozdobą był wielki tryk, wesoły baran z poczuciem humoru, którego ulubionym numerem było uderzenie czołem, rogami, w siedzenie niespodziewającej się niczego osoby. Przy tym był bardzo łagodny i wzbudzający zaufanie. Chodził z nami jak pies, ale obserwował bacznie i gdy zobaczył, jak ktoś staje tyłem i nie uważa – nie wytrzymywał nerwowo, odsadzał się kilka metrów do tyłu i niespodziewanie uderzał głową w siedzenie, podbijając przy tym ofiarę do góry tym wyżej, im była lżejsza i młodsza. Dzieci wylatywały w górę, dorośli bardzo rzadko, przeważnie padali na ręce o kilkanaście kroków dalej.
Pewnego dnia, byłem wtedy na środku wielkiego podwórza, widzę p. Kożuchowskiego tak zainteresowanego którąś z krów rekordzistek (62 litry mleka – w jednym dniu), że zapomniał na chwilę o baranie. W tym samym momencie zobaczyłem Piusa Kożuchowskiego, wychodzącego z parku na podwórze, jak pokazuje mi palcem swego ojca i zbliżającego się skrycie barana. Teraz już akcja rozwija się w szybkim tempie: baran zbliża się z tyłu do p. Kożuchowskiego, odsadza się na dobre 4 metry i patrzy chwilę na swą przyszłą ofiarę. Spojrzałem na Piusa, ten pęka, pokłada się ze śmiechu, ale nie zdążył uprzedzić ojca, gdy baran startuje, daje dwa skoki w tumanie kurzu i bije pana Kożuchowskiego z rozpędu. Gdy kurz i pył opadł, zobaczyliśmy p. Kożuchowskiego podnoszącego się z ziemi. Pius w dalszym ciągu nie może powstrzymać się od śmiechu, to też obrywa od ojca parę słów prawdy: „Patrz, Władek, jakiego mam syna. . . jeszcze się śmieje jak idiota”. Pan Kożuchowski, tak jak mój Ojciec, nazywał mnie zawsze Władek, a nie Michał.

Po krótkiej chwili całe zajście przechodzi jednak w niepamięć, bo pan Kożuchowski był człowiekiem wielkiej dobroci, a barana lubił i miał do niego słabość. To też w przykładnej zgodzie doszliśmy we trójkę do śpichrza dla sprawdzenia czyszczenia ziarna do siewu. Na drugim piętrze śpichrza stała na środku nowiutka trumna, którą pan Kożuchowski sprowadził z Koła dla siebie i od czasu do czasu chodził ją oglądać.

Zabawy z Piusem

Najgłupszą zabawą okazała się jednak jazda w hamaku. Mocowało się końce hamaka liną do boku siodeł dwóch koni równolegle ustawionych 2 do 3 metrów od siebie. Dwóch jeźdźców: Piusek i ja rozpędzaliśmy konie z podwieszonym, porzecznie do kierunku jazdy, hamakiem między dwoma końmi. W hamaku leżał, jeszcze uśmiechnięty nieprzewidujący niczego trzeci kowboj, zachwycony szybkim pędem koni. Wszystko szło dobrze póki moja „wierzchówka” i Piusa wałach galopowały w równej odległości, 2 do 3 metrów od siebie, ale gdy wjechaliśmy w wertepy, kamienisty ugór, konie omijając dziury i wyrwy zbliżyły się do siebie bokami. Hamak się opuszczał, obniżał szurając po kamienistej ziemi, później już wlokąc nieszczęśnika dopóki podziurawiony hamak nie wyrzucił go z sieci. A wyglądał biedak jak nieboskie stworzenie: ubranie porwane, ręce pokrwawione, twarz czerwona, wykrzywiona z bólu i wściekłości. Przez konie jednak nie był stratowany, z czego Pius i ja byliśmy bardzo dumni, a czego nie umiał docenić nasz trzeci towarzysz zabawy. Ledwośmy go udobruchali i uprosili, żeby już nic po przyjeździe do domu nie mówił. Po umyciu ubraliśmy go w jakąś koszulę i spodnie, obiecali bardzo dużo tabliczek czekolady z Koła i przyrzekli, że przy następnej zabawie w hamak już będzie siedział na koniu a do hamaka namówimy kogoś innego. To go dopiero uspokoiło, a nawet ucieszyło.
Po takich zabawach w Brudzyniu i w Smolinie przyjechaliśmy z Piusem do Mikołajewic, gdzie znowu przebywaliśmy przez parę tygodni, ale już w mniejszym składzie, a za to z większym rygorem u Ojca. Jak atrakcją Brudzynia i Smoliny były lasy, tak w Mikołajewicach (gdzie były tylko trzy małe laski, zagajniki) – była woda, plaża i piękne jak pampasy łęgi nadwarckie. Któregoś lata byliśmy z Ojcem sami w Mikołajewicach. Siadamy w fotelach pod modrzewiem przed dworem. Gorący upalny dzień, cisza, tylko w gałęziach modrzewia słychać brzęczenie pszczół i świergot malutkich jak koliberki ptaszków.

Piusek

Do najprzyjemniejszych chwil z czasów wakacji letnich należały tygodnie spędzane wspólnie z serdecznym moim przyjacielem Józefem Piusem Kożuchowskim, zwanym powszechnie Piuskiem. Było tradycją w rodzie Kożuchowskich, że tylko te dwa imiona przeplatały się w pokoleniach: dziad – Ignacy, syn – Pius, wnuk – Ignacy, itd. Pius był synem pani Marii ze Schmidtów i pana Ignacego Kożuchowskiego, przyjaciela mojego Ojca.
Brudzyń państwa Kożuchowskich leżał w starostwie Kolskim, 50 kilometrów od Mikołajewic i graniczył ze Smoliną państwa Maringe’ów. Inżynier Tadeusz Maringe ukończył mechanikę w Anglii i ożeniony był z panią Tolą Wyganowską. Matką jego była siostra pana Ignacego Kożuchowskiego, stąd bliskie pokrewieństwo. Nie mówią już o Brudzyniu, w którym uważano mnie na równi z Piuskiem za syna – dom państwa Maringe’ów w Smolinie był tak dla mnie miły, gościnny i serdeczny, że i tu uważano mnie za domownika, zwłaszcza gdy przez parę tygodni codziennie mnie u siebie widywano.

W czasie lata Ojciec pozwalał mi na wyjazd do Brudzynia na dwa do czterech tygodni. Brałem wtedy zmianą bielizny, butów i przybory toaletowe do siodła i wyruszałem konno, naturalnie na swojej ulubionej „wierzchówce” do Brudzynia; po czterech, pięciu godzinach byłem na miejscu. W Brudzyniu oprócz Piusa przebywali zawsze jego koledzy czy kuzyni, tak że towarzystwo nasze liczyło 4 do 6 chłop[ców w naszym wieku. Poza tym jeszcze i w Smolinie było czworo Maringe’ątek, ale była za mali dla nas. I tak całą kompanią bawiliśmy się doskonale, przeważnie konno w polu, ze strzelbami w lasach, w Indian, kowbojów. Rozbijaliśmy się konno, przeskakując w biegu z jednego konia na plecy sąsiedniego jeźdźca, i t.d. W lasach i zagajnikach Smoliny polowaliśmy na dzikie króliki i lisy; na jesieni na kuropatwy i przepiórki powyciąganymi ze strychu w Brudzyniu sztucerami i dubeltówkami. Znaleźliśmy nawet starą „Diwerówkę” prawdopodobnie jeszcze z powstania 1863 roku, ze skróconymi lufami.  

Pistolet

W czasie jednej z takich wizyt w Sulmowie zdarzyło się, że pan Unrug w rozmowie z Ojcem wspomniał o starych legendach i duchach związanych z dawną przeszłością Sulmowa, który kiedyś wraz z sąsiednim Poniatowem należał do rodu Poniatowskich, z których jeden przywiózł sobie z Turcji dwie piękne Turczynki pochowane później na cmentarzu w Goszczanowie, parafii od Sumowa, w istniejącym dotąd grobowcu. W rozmowie pan Unrug nadmienił, że rzeczywiście czasami, wieczorem lub w nocy sam słyszy dziwne, nie dające się niczym wytłumaczyć stąpania, skrzypienia i trzaski, a czasem jakby przytłumiony wystrzał. I w tym samym momencie rzeczywiście następuje w sąsiednim gabinecie silny wystrzał z broni palnej.
Po kolacji, myszkując za pozwoleniem pana Unruga po starym obszernym Sulmowskim dworze, zobaczyłem na biurku pana Unruga duży bębenkowy rewolwer. Dla chłopca w moim wieku, miałem niecałe 17 lat, był to obiekt nadzwyczaj ciekawy. Zajrzałem do bębenka od strony wylotu kuli i nie widząc czubków pocisków, uważałem że rewolwer nie jest nabity. Teraz więc przykładam sobie lufę do skroni i zaczynam powoli naciskać spust. Chodziło mi o dreszczyk emocji i wykazanie samemu sobie, że umiem pokonać uczucie strachu, jakiego się doznaje przykładając broń do głowy. W ostatniej jednak chwili instynkt samozachowawczy zmusił mnie do skierowania lufy rewolweru w dół przed dociśnięciem spustu do końca. Nastąpił wystrzał . . . huk, ogień i dym . . . Kula przebiła ukosem blat biurka, drzazgi posypały się z podłogi i kula utkwiła w posadzce. Okazało się, że rewolwer był całkowicie nabity, tylko niewłaściwymi, krótszymi niż normalnie, nabojami, tak że kul nie było widać z przedniej strony bębenka. No i od tej pory uwierzyłem, że „nienabity” rewolwer może jednak wystrzelić.

Wakacje

Oddziaływanie przyrody na mnie było tym większe, że w Mikołajewicach byłem zawsze sam, z Ojcem. Ojciec utrzymywał rzadkie stosunki towarzyskie tylko z dwoma swymi przyjaciółmi: panami Kożuchowskim z Brudzynia i Unrugiem z Sulmowa. Do mnie przyjeżdżał tylko jeden: Piusek Kożuchowski raz lub dwa razy do roku na dwa tygodnie. Byłem więc w Mikołajewicach przeważnie sam, z koniem i psem. Nauczyło mnie to jednej rzeczy: nigdy nie nudzę się będąc sam; jak nie mogę być z przyrodą, wystarczy mi „mechanika” lub książka. Nudzić mogą tylko ludzie, zwłaszcza ludzie gadatliwi.
Powracając teraz do lat 1921 – 1922: kilka wspomnień z wakacji spędzanych w Mikołajewicach. Któregoś roku odwiedziliśmy z Ojcem jego przyjaciela Jana Unruga w Sulmowie koło Goszczanowa o kilkanaście kilometrów od Mikołajewic w stronę Kalisza. Jan Unrug był starszym już panem, pochodził ze starej, dawnej i znanej rodziny niemieckiej, od dawna już całkowicie i wiernie spolszczonej. Był to człowiek wysokiej klasy, dużej kultury i wykształcenia, oczytany, o zamiłowaniach humanistycznych. Stanowił więc dla Ojca właściwe towarzystwo; przyjaźnili się też bardzo, co nie przeszkadzało, że widywali się dwa lub trzy razy do roku. Pan Unrug miał duże poczucie humoru, podobnie jak mój Ojciec, ale i swoje dziwactwa, był starym kawalerem.
Otóż podczas jednej z takich wizyt (raz na pół roku) po dłuższej rozmowie pana Unruga z Ojcem, zasiedliśmy w Sali jadalnej do kolacji: Ojciec, pan Unrug i ja. Duża sala jadalna, stół na kilkanaście osób i nas trzech. Pod koniec wykwintnie podanej przez służącego kolacji, pan Unrug zawołał tak zwanego „Becia” – starego służącego, dawnego kamerdynera, obecnie już na emeryturze. Była to charakterystyczna, zabawna postać: staruszek, grubasek, łysawy, o twarzy Szwejka i takiejże postury i wyglądu. „Becio” przyszedł razem z gosposią „Jagusią” – kubek w kubek do niego podobną: w podeszłym wieku, okrągła wesoła. Kiedy już stanęli na środku Sali, na prośbę pana Unrugapara ta odśpiewała ludowe piosenki (kuplety) z okolic Sulmowa.
Pan Unrug przepadał za prawdziwym, niefałszowanym folklorem i słuchał tych piosenek zawsze z niesłabnącym zainteresowaniem i przyjemnością. Tylko w Sulmowie, przy takich okazjach, zdarzało mi się widzieć Ojca śmiejącego się tak szczerze i otwarcie. Zwykle można było zobaczyć tylko lekki sceptyczny uśmiech.
Piosenki śpiewane przez „Becia” i „Jagusię” były oryginalnymi otworami ludowymi z Sulmowa i okolic; niewybredne, dosadne i śmiałe. Do najprzyzwoitszych przyśpiewek należał na przykład refren:
. . . Nikomu tak nie przystoi
Jak Jagusi i Beciowi
Gdy tak stoją koło kupy


 Wyglądają jak dwie du . . .

niedziela, 14 marca 2021

Prognozy

Powszednie dnie w Mikołajewicach miały ustalony porządek. Do zakończenia dnia potrzebna była jeszcze prognoza pogody na dzień następny. W naszych stronach w tak zwanej dawniej Ziemi Kaliskiej przeważały zachodnie wiatry, tak więc obserwacje zachodzącego słońca dawała duże prawdopodobieństwo właściwego przepowiedzenia pogody. Zachodni horyzont najlepiej było widać z zachodniej części sadu. Czerwone słońce oznaczało wiatr, zachodzące za chmury zapowiadało deszcz,, gasnące w przepięknych barwach za horyzontem – piękną pogodę. Przepowiednie te, zwłaszcza gdy zostały potwierdzone przez ogrodnika Kasprzaka, a lepiej jeszcze cytatem z przysłowia ludowego, zawsze się sprawdzały. W pogodne dni zachodzące słońce oblewało niebo całą gamą zmieniających się z każdą minutą najpiękniejszych kolorów, z których różowy fiolet ametystowy był najwspanialszy, przy czym różnorodność kolorów występowała w różnych dniach.

Mgły

 Zdarzył się również wypadek śmiertelny: za rzeką, przez pastwisko biegł chłopak z długim trzymetrowym mokrym wiosłem, od łodzi pychówki, by przedostać się na drugą stronę rzeki. Piorun uderzył roztrzaskując wiosło i zabijając chłopca na miejscu.

Na wiosnę, silniej jeszcze na jesieni, występowały w Mikołajewicach gęste mgły. Wbrew powszechnej opinii oboje z żoną bardzo lubiliśmy te mgły. Działały uspokajająco, przyciszały i tłumiły dźwięki i głosy, zasłaniały tajemniczo świat, miały swój urok. Ale najbardziej charakterystyczne były mgły nadwarckie, po zapadnięciu zmroku, przy zbliżaniu się szosą od północy, od miasteczka Dobra do Mikołajewic. Szosa biegła równolegle do biegu Warty prze dłuższy czas w odległości zaledwie od kilkudziesięciu do 200 metrów od rzeki. Już od Miłkowic począwszy (13 km od Mikołajewic) wpadało się nagle na szosie w gęsty tuman białej jak mleko nieprzenikliwej mgły. Hamowanie, pisk opon , zwolnienie szybkości, by nagle po trzech minutach znaleźć się w najczystszym, orzeźwiającym powietrzu przy świetnej widoczności. Radość jednak nie trwa długo, gdyż po nabraniu szybkości, jeszcze dwa kilometry jazdy i ogarnia nas biały opar nieprzenikliwej mgły. Po trzech minutach wolnej jazdy szosa rozjaśnia się niespodziewanie. Po zwiększeniu szybkości nowa fala mgły, dwa białe świetlne słupy reflektorów. I taka jazda trwa dalej, mijamy Jeziorsko, na przemian pasy mgły i dobrej widoczności, wreszcie Mikołajewice wolne od mgły.

To kolejne występowanie i niknięcie mgły tłumaczy się stojącymi w pobliżu, między rzeką a szosą, zabudowaniami i kolejnymi grupami wielkich drzew nadbrzeżnych, które tworzyły naturalną zasłonę zatrzymującą idące od rzeki opary. Do takiej jazdy byliśmy przyzwyczajeni; przy jeździe końmi mgła nie miała znaczenia, jadąc samochodem wiedzieliśmy gdzie i kiedy wystąpi i stosowaliśmy wyrobioną już taktykę jazdy.

sobota, 3 listopada 2018

Dodatek do wspomnień W.W.M. Mazurkiewicza - losy Mikołajewic w czasie II Wojny Światowej i rodziny Giergensohn

Poniższy tekst został napisany przez mojego dziadka, Antoniego Mazurkiewicz (syna ostatniego właściciela Mikołajewic Wiesława Władysława Michała Mazurkiewicza). Jako pięciolatek opuścił swój dom, do którego już nigdy nie wrócił. 

W 1939 po wypędzeniu (ucieczce) Mazurkiewiczów z majątku do dworku sprowadzona została Niemiecka rodzina:

A  oto historia Giergensohnów i Mikołajewic. Są to informacje na rzeczony temat albo zasłyszane (od moich  rodziców) albo znane mi bezpośrednio. 

Otóż w 1939 roku, po zajęciu Polski przez Niemcy, terytorium na którym znajdowała się Warta (miasteczko) i nieopodal znajdujące się Mikołajewice (posiadłość ziemska) zostały włączone do Rzeszy Niemieckiej jak tzw. "Wartegau". W ramach nowego porządku mieszkańców Warty z wyższym wykształceniem (zwłaszcza o niemieckich nazwiskach) rozstrzelano bądź wypędzono, Żydów wywieziono (prawdopodobnie do prowizorycznych gett), właścicieli ziemskich (głównie kobiety i dzieci, bo mężczyźni byli na wojnie) również wywieziono. Pozostawiono tylko drobnych mieszczan z Warty, drobnych właścicieli gospodarstw rolnych i robotników rolnych (m.in z Mikołajewic). Gospodarzami posiadłości zostali niemieccy "Treuhänderowie" wyznaczeni przez nowe władze.

Po krótkim czasie, jako rezultat traktatu Ribbentrop-Mołotow, Łotwa dostała się pod panowanie sowieckie, wraz z niemieckimi właścicielami posiadłości ziemskich (m.in. tzw. baronów Kurlandzkich), których z kolei władze sowieckie chciały się pozbyć. W wyniku tego porozumienia nakazano tym właścicielom opuścić Łotwę, bez jakiegokolwiek dobytku, i oddać się do dyspozycji władz niemieckich. Te zaś, jako rekompensatę, oddały im majątki, z których wypędzono polskich  
właścicieli. W ten sposób Graf von Giergensohn (nie jestem pewien pisowni) wraz z żoną Helene znaleźli się w Mikołajewicach. 

Jak się później dowiedziałem od samej pani Helene, poczuła się ona zafascynowana, a równocześnie pełna (nieuzasadnionej) winy za jej życie w  w naszym domu, wśród naszych sprzętów i wśród miejscowych ludzi, którzy darzyli moją matkę zarówno podziwem jak i szczerą sympatią. Sama pani Helene była pełna uznania i całkowitej akceptacji gustu mojej matki w urządzeniu domu a nawet w sposobie ubierania się (pani Helene i moja matka były jednakowych rozmiarów: bardzo szczupłe i drobnej budowy). W ten sposób pani Helene mogła nosić suknie i stroje pozostawione przez moją matkę, jej własne pozostały na Łotwie. Przez 5 lat, od 1940 do 1945, mieszkając w Mikołajewicach, państwo Giergensohn krok po kroku poznawali byłych właścicieli tej posiadłości i  na podstawie opowieści okolicznych ludzi, z reguły bardzo przychylnych rodzicom, czuli się w pewien sposób im bliscy i z nimi zaprzyjaźnieni.

Przyszedł rok 1945. Uchodząc przed zbliżającym się frontem wojennym państwo Giergensohn znaleźli się we wschodniej części Niemiec przemianowanej następnie na NRD. Tu nastąpił ostatni etap tułaczki dla pana Giergensohna - został w więzieniu NRD-wskim zamordowany przez STASI jako były obszarnik Kurlandzki i zapewne szpieg zachodni. Pani Helene uszła z życiem i przy pomocy przyjaciółki zdołała zbiec do RFN gdzie żyła aż do śmierci z przyznanej jej renty.

Będąc już w RFN pani Giergensohn rozpoczęła poszukiwania mojej matki. Próbowała odszukać ją przez Czerwony Krzyż i inne organizacje społeczne, ale bez skutku. Wiedząc na podstawie pozostawionych w Mikołajewicach listów i fotografii, że mój ojciec służył w poznańskim 7 pułku strzelców konnych i że odbywał służbę wojskową w Grudziądzu, poprzez podchorążówkę w Grudziądzu dotarła do adresu mego ojca, a w ten sposób do mojej matki. Musiała zadać sobie wiele trudu by odszukać adres rodziców (w owym czasie zmienialiśmy często miejsca zamieszkania) i zabrało to z pewnością dużo czasu. Została nawiązana korespondencja, a w czasie gospodarczo bardzo ciężkim dla Polski pani Helene przysyłała mojej mamie paczki z kawą, czekoladą i innymi dobrami niedostępnymi wówczas w naszym kraju.

W roku akademickim 1976/77 byłem na "sabbatical" w Danii, na uniwersytecie w Aarhus. W trakcie jednego z przyjazdów samochodem do Polski moja matka uprosiła mnie, abym przejechał przez Marburg, gdzie w malutkim skromnym mieszkanku mieszkała pani Giergensohn. Przyjęła mnie niezmiernie życzliwie, nie było problemów z rozmową jako że pani Helene znała poza oczywiście niemieckim także biegle rosyjski, angielski i francuski. Na zakończenie mojej wizyty uprosiła  
mnie, żebym zabrał ze sobą resztki naszych rzeczy, które zdołała wywieźć z Mikołajewic i które ocalały w czasie tułaczki. Mimo moich protestów zabrałem ze sobą niewielki dywan, dużą posrebrzaną tacę i srebrną zastawę stołową (noże, łyżki, widelce). Rzeczy te do dziś są w naszej rodzinie. Z przejazdem przez granice (z RFN, NRD i Polską) jakoś nie miałem kłopotów. 

Korespondencja moich rodziców z Helene Giergensohn utrzymywała się aż do jej śmierci - niestety, nie pamiętam daty, w każdym razie było to już po przemianach w Europie. Cały czas pani Helene przysyłała rodzicom paczki, co było dużą pomocą, zwłaszcza w 1981 roku (kiedy w sklepach spożywczych był nie wiedzieć czemu tylko ocet). O śmierci pani Helene dowiedzieliśmy się od jej przyjaciółki.

Tyle pamiętam co się tyczy Giergensohnów. Jest to jedna z  wielu historii o losach ludzi wplątanych w wojnę 1939-1945.

czwartek, 9 kwietnia 2015

Mikołajewice - piękna natura II

Powracając do dawno już minionych czasów z Mikołajewic, to utkwiły mi w pamięci dwa pełne uroku wspomnienia: lato w samo południe i wieczorne mgły nad Wartą.

Latem, w upalne dni lipcowe, gdy mogłem oderwać się od zajęć, siadywaliśmy z żoną przed dworem z prawej strony zajazdu pod wielkim rozłożystym modrzewiem, który szerokim parasolem delikatnych gałązek ocieniał siedzących pod nim domowników. Modrzew był siedliskiem i ulubionym miejscem malutkich ptaszków koliberków, wielkości ¼ wróbla.

W czasie, około południa, następowała przerwa, gdy z pól i podwórza nie dochodziły żadne odgłosy, gdy krowy i źrebaki nie wróciły jeszcze zza rzeki, a fornalki z pól. Panowała kompletna cisza potęgowana jeszcze przez cichy i cieniutki świergot malutkich ptaszków skaczących w gałęziach modrzewia. Cisza trwała około pół godziny. Przerywał ją nagły dźwięk gongu z podwórza „na południe”. Po kwadransie słychać już było przyśpieszony tupot pędzących źrebiąt, porykiwanie wracającego z pastwiska bydła i wreszcie brzęk uprzęży i turkot wracających z pól zaprzęgów. Zaczynała się zwykła hałaśliwa krzątanina obiadowa dla inwentarza.

Z lewej strony dworu przy alei wjazdowej stała wielka, stara lipa ocieniająca szerokim pasem aleję. Było to miejsce, gdzie przyjmowało się pieszych interesantów, sadzając ich na umieszczonej pod lipą ławce. Piękna lipa była ulubionym miejscem niebywałej ilości pszczół i trzmieli, tak że w upalne, skwarne południe buczenie i brzęczenie zagłuszało dosłownie świergot i jazgot ptaków w gałęziach.

Letnie burze w Mikołajewicach miały też swoje odrębne właściwości. Mikołajewice były półkolem otoczone wodami Warty i wyniosłym, gęstym starodrzewem górującym na wysokim brzegu rzeki. Sprzyjało to przyciąganiu piorunów, które pomimo dziewięciu  piorunochronów  umieszczonych na dworze i w podwórzu waliły w ciągu większej burzy  bez przerwy w wody kanału przy dworze i w Wartę, często w wysokie drzewa w parku, czy na wyspie, rzadziej w piorunochrony. Być może piorunochrony działały jednak rozbrajająco na potężne ładunki elektryczne w atmosferze, łagodząc w pewnym stopniu uderzenia piorunów.

niedziela, 29 marca 2015

I jeszcze jedna dygresja - o wierze człowieka


I jeszcze jedna dygresja, może najważniejsza.

Otaczający nas świat, ten bliski i ten w bezmiarach kosmosu, bez granic w przestrzeni i wieczny w czasie, którego nasz przeceniany, a tak niedoskonały umysł nie jest w stanie objąć i zrozumieć - ten świat pełen mocy, mądrości i piękna przez same swe istnienie dowodzi sił i wartości nadprzyrodzonych, które jedynie mogły go stworzyć; proadzi do wiary w Stwórce, w Boga. Są ludzie tak zarozumiali, tak zadufani w swój intelekt,że po za swym rozumem nie wierzą w nic. Jakże śmieszne są te malutkie pionki błąkające się w bezmiarze świata ze swą megalomanią. I dopiero u kresu ziemskiej wędrówki, na krótko przed śmiercią,doznają przebłysku swej nicości, gdy strach rozszerza im oczy.

Podczas gdy ludzie wierzący i sprawiedliwi doznają w ostatnich godzinach spokoju, ukojenia i wiary w nieskończoną Dobroć i Sprawiedliwość.

Ławtwo pojąć, że podobnych, rzeczywiście ostatnich chwili w życiu nie przeżywałem, bo gdybym przeżywał, to mnie już by nie było na tym świecie. Widziałem jednak nie jedną agonię ludiz wierzących i ateistów i właśnie tak silnie uderzyła mnie różnica w zachowaniu się wobec zbliżającej się nieuchronnie śmierci i ostatecznym jej przejściu.

piątek, 10 maja 2013

Mikołajewice - piękna natura

Mikołajewice, jak na stosunki kaliskie, były majątkiem średniej wielkości, ale ślicznie położone. Miały wiele uroku. Przez środek majątku przepływała swymi bystrymi, czystymi wodami Warta, której odnoga tuż za dworem oddzielała park od od trzydziestomorgowej wyspy gęsto porośniętej olszyną i krzewami tworząc w ten sposób naturalny rezwerwat dzikiego ptactwa, bażantów, a nawet schronienie dla wydr i saren.

Rzeka odzielała leżące na wysokości brzegu pola i zabudowaniaod łąk i pastwisk widocznych na niskim brzegu Warty. Łąki tak zwane łęgi wareckie, naturalnie zalewane każdej wiosny przez silnie wezbrane wody Warty, porośnięte wysokimi, gęstymi trawami, pełne były dzikiego ptactwa, latem brzęcących owadów i kolorowych motyli.

Uroku dodawały jeszcze tak zwane "oka" - małe stawiki ciemnej, cichej i bardzo zimnej wody, otoczone dookoła gęstą koroną olszyn i krzaków.

Latem na tych łąkach i pastwiskach spędzaliśmy z ulubioną wierzchówką dnie całe galopując po łęgach, pławiąc się w bystrej rzece i odpoczywając potem w wysokiej trawie w cieniu młodych olszyn. Ktoś trzeci jeszcze brał udział w tych naszych wędrówkach: był to wielki, morengowaty dog "Kim", najłagodniejszy z psów, a tak przywiązany do mnie i konia, że nie opuścił nigdy żadnego mojego wyjazdu konno z podwórza i towarzyszył nam cały czas biegnąc tuż za koniem. Przedtem, wcześniej brałem ze sobą wyżła "Forda", ale prędko musiałem z niego zrezygnować, bo za bardzo interesował się zającami w polu i bażantami za rzeką.

Pola w Mikołajewicach obniżały się łagodnym stokiem od zachodu ku dolinie Warty.



A latem wśród tych pól, w samo południe, w słońcu i upale, z dala od ludzi, wystarczyło tylko wstrzymać konia i odczekać brzęczenie wędzidła by znaleźć się w całkowitej ciszy, podkreślonej jeszcze śpiewem skowronka gdzieś w górze, brzęczeniem pszczół i cykaniem koników polnych w zbożu.

A jednocześnie w tej ciszy i spokoju wyczuwało się tętniące życie przyczajonej przyrody, jakby łapała  oddech przed następnym zrywem swego bujnego życia.



Młode lata w Mikołajewicach wywołały na mnie wpływ na całe życie. Dały nie tylko wspomnienia, do których tak lubi się wracać, ale zrozumienie, odczuwanie i umiłowanie przyrody we wszystkich jej przejawach. Lubiłem więc upał lipcowy i mroźną zadymkę lutową, popołudniowe burze i nocne pioruny, ogień i powodzie i grad (Mikołajewice leżały w pasie gradowym), srebrzystą rosę wczesnego świtu i zapadający zmrok na różowo-fioletowym zachodzie.

A pozostawał jeszcze cały świat zwierząt. Od czworonogów i ptactwa do maleńkich owadów. Od złocistego kasztana vollbluta "Alkazara" do dorodnych, dobrze utrzymanych koni we fornalskich czwórkach. Od złotych bażantów w olszynach na wyspie i bocianiątek w kole na najwyższej topoli w parku, do kaczątek na stawie, chowających się przed jastrzębiem w górze, do brunatnych, polnych myszek na rżyskach.


 A trzmiele i pszczoły buczące latem na lipach i modrzewiach rzed dworem, a cykanie wieczorami świerszczy w starych meblach starego dowru.

Piękny jest świat przyrody. Biedni i upośledzeni są ludzie którzy nie widzą przyrody, nie mogą jej zrozumieć, nie odczuwając, nie mogą jej kochać.



środa, 3 kwietnia 2013

Podwójne wychowanie

Rodzice moi wynieśli z domów rodzinnych swych domów te same zasady życiowe, tradycje i te same, jednakowe wychowanie. A jednak różnice ich charakterów, umysłowości, usposobienia i zamiłowań były tak duże, że stanowili wzajemne przeciwieństwa.

I tak, Matka mówiła do mnie Michał! (moje trzecie z kolei imię chrzestne) i tak nazywała mnie cała rodzina Matki, podczas gdy Ojciec zwracał się do mnie pierwszym imieniem chrzestnym: Władek! I tak byłem znany w rodzinie Ojca.

Podczas gdy Matka, która w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszych po wojnie znalazła się w bardzo ciężkim położeniu materialnym (jedna pensja na trzy osoby) - to jednak niczego mi nie odmawiała i miałem wszystko co chciałem - o tyle Ojciec, będąc bardzo zamożnym (Mikołajewice bez długu, kamienice do spółki z p. Kożuchowskim - jedna w Warszawie, druga w Poznaniu i rachunki w bankach) posuwał oszczędności w stosunku do mnie (trzeba przyznać, że i w stosunku do siebie) do nieznanych dotąd przeze mnie granic.

Już przy drugiej bytności mojej w Mikołajewicach dostałem od Ojca klacz, przemiłą kozaczkę, fuzję Francotteę i łódkę na Wartę. Klacz o garbatym nosie, charakterystycznym dla rosyjskich koni, nie była jeszcze ujeżdżona.. Sam ją ujeździłem, wychowałem i nie rozstawaliśmy się w Mikołajeiwcach. Wzajemnie polubiliśmy się i przywiązali do siebie.

Z rana wpław przez Wartę i harce na wareckich łęgach do południa. Czyż może być coś przyjemniejszego?

Ale Ojciec zabronił mi wkrótce cwałować po łąkach, bo klacz niszczy, kopytami wyrywa całe kępy traw.

Moja dubeltówka Francotte "16" była bardzo ładną, zgrabną dobrze wyważoną flintą, ale Ojciec wydzielał mi tak mało ładunków, że nigdysię z niej dosyć nie nastrzelałem, tym bardziej, że nie wszędzie wolno mi było strzelać, żeby hukiem nie płoszyć bażantów. Było ich bardzo dużo, a Ojciec lubił je, hodował na wyspie na rzece i ochraniał.

Jedynie łódka nie była poddana żadnym ograniczeniom. Tuż za dworem, oddalony o kilkanaście zaledwie metrów płynął kanał, odnoga Warty odzielająca park od 30-o morgowej wyspy, gęsto pokrytej olszynami i wybujałami krzakami. Za czasów Mysi, mojej żony hodowaliśmy tam stadko sarn.

Od 1920 roku, gdy mając 16 lat, część roku przebywałem z Ojcem, zaczeło się moje podwójne wychowanie. Przypuszczam, że Ojciec zdając sobie sprawę z różnic usposobienia i doceniając silny charakter Matki, uznał a priori, że moje dotychczasowe wychowanie przez dwie kobiety nie może być dobre, właściwe i należy je zmienić.

Nie wiem czy rzeczywiście byłem tak trudny, pewny siebie, gwałtowny i niecierpliwy, że potrzebna mi była silna kontr-kuracja, dość, że miałem ją przejść. Z początku było mi ciężko i źle.

Z drugiej strony trzeba przyznać, że jako 16-letni chłopak, dumny z munduru, a będąc w wieku w którym nie dużo ma się w głowie i to przeważnie "nie po kolei" - mogłem być trudny i niezrozumiały dla Ojca, nieprzyzwyczajonego w swej samotności, aby mu ktoś był innego zdania lub wprost zaprzeczał.

Stosowana przez Ojca krucjata była następująca: miałem zrozumieć i uznać - że nie dużo wiem, jeszcze mniej umiem, że na niczym się nie znam, a co robię, to przeważnie źle. Jasno już wynikało, że muszę dużo nad sobą pracować i dużo nauczyć, aby wyjść jakoś na człowieka.

Po takim psychicznym przygotowaniu (Bereitstellung) następowały nauki Ojca wykładane jednak jakby od niechcenia, powoli i często zakamuflowane w aluzjach i omówieniach, co było najgorsze bo druzgotało logiką z domieszką złośliwości.

Stosowane przez Ojca wychowanie było dla mnie ciężką próbą do czasu, gdy zrozumiałem, że wynika ono z uczucia Ojca do mnie, które chociaż starannie ukrywane, wyczuwałem co raz wyraźniej. Długo i uporczywie broniłem się przed przyznaniem, że to wszystko dla mojego dobra. Wreszcie zrozumiałem i to, że nauki i uwagi Ojca pokrywają się przecież z zasadami Matki mojej, że oboje dązyli do jednego celu: wychowania mnie w zasadach tolerancyjnej chrześcijańskiej moralności, patriotyzmu i etyki przy docenieniu wartości rozumu, tradycji, wykształcenia i pracy.

Różnice ich nauk sprowadzały się do różnic w metodach, formach i podejściu do życia, a nie istotnych ich treści.

Tak więc Ojciec usiłował wpoić we mnie:
Myśleć bez pośpiechu, ściśle, logiczne
Wyzbyć się wygodnego optymizmu; nieufnie podchodzić do ludzi , sceptycznie do ich działalności
Nie wymagać od ludzi pomocy; liczyć tylko na siebie
Żyć jak najskromniej, bez zbędnych wymagań, oszczędnie przez szacunek dla pracy
Nie przeceniać siebie i swoich możliwości. I tu nacisk Ojca okazał się za silny: osłabił mi na zawsze już pewność siebie, ambicję. Później w życiu podejmowałem się zawsze zadań poniżej moich osobistych możliwości.

Matka wpajała we mnie przedewszystkim głęboką wiarę i patriotyzm, serce i energię. Do ludzi podchodziła z otwratym sercem, nie rozumiała, nie znosiła egoizmu, swą uczynność posuwała do tego stopnia, że pomagałą i poświęcała się ludziom niepytając, czy chcą tej pomocy, czy też nie.

Odziedziczone po przodkach cechy, byłem w rezultacie wypadkową odmiennych zupełnie metod wychowawczych: rozpieszczanie mnie przez Matkę i Babkę i twardej ręki Ojca.

Jeżeli przedstawiam rezultat takiego wychowania, to nie dlatego, aby je polecać i brać za przykłąd, gdyż przeciwnie uważam, że jedynie właściwe wychowanie dziecka możliwe jest tylko w atmosferze wzajemnej miłości i zgodnego wsółżycia obojga rodziców.

Odrębne metody wychowawcze stosowane przez każde z moich rodziców wyrobiły we mnie przeciwstawne cechy charakteru złączone jednak zgodnie ze sobą.

I tak:
Będąc upartym sceptykiem po Ojcu - jestem głęboko religijny po Matce.
Będąc zdecydowanie pesymistą w stosunku do ludzi, świata i przyszłości, po moim Ojcu - mam zupełnie pogodne usposobienie i bardzo dużo poczucia humoru po Matce.
Odnosząc się z nieufnością i awersją do kollektywów, zwłaszcza demokratycznych - z całą życzliwością i chętną pomocą odnoszę się do poszczególnych ludzi, jako jednostek.
Przy trzeźwym pozytywiźmie Ojca - nie mogę się pozbyć romantyzmu Matki.

Po Matce mojej odziedziczyłem zamiłowanie do ruchu, sportu i sprawności fizycznej. Miało to dla mnie i ujemne strony - zabrakło czasu na książkę i douczenie się samemu. Klasykę polską obrzydził mi nacisk w szkole. Poezja po za Mickiewiczem mogła dla mnie nie istnieć. Uwielbiałem Trylogię Sienkiewicza, to był mój katechizm. Doceniłem Prusa i na tym kończyła się moja znajomość i zamiłowanie do ojczystej literatury pięknej. Słowackiego niezupełnie uznawałem, co bardzo gniewało i oburzało rodzinę żony, zwłaszcza szwagierkę moją, poetkę, Hannę z Januszewskich Moszyńską. Tymbardziej, że "piękny Julek" syn Salomei z Januszewskich, był kuzynem, blisko spokrenionym z rodziną żony.

Dopiero po ślubie moim okazało się, że trafiłem na żonę intelektualistkęz literackimi zamiłowaniami. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim Historię Sztuki. Przy jej wesołym, beztroskim i nieco roztrzepanym usposobieniu nie podejrzewałem jej humorystycznych zainteresowań.

Więc dopiero po ślubie wyszło na jaw, jak w porónaniu z żoną, jestem nieoczytany. Nie znałem "Chłopów" Reymonta, ani "Wesela" Wyspiańskiego (co prawda miałem tych wzorów dosyć na wsi).

I odtąd dopiero zaczołem czytać, douczać się, nadrabiać braki oczytania. Czytałem co popadło: po niemiecku (podróże i technikę), po angilesku (kryminały) i po francusku (nowele). Właściwie wszystko mnie interesowało, książki ze wszystkich dziedzin. Najbardziej ciekawiła mnie historia, a później pamiętniki.

Po Matce odziedziczyłem zdolności do rysunków i malarstwa. Matko zamierzała mnie oddać do szkoły Gersona, ale jakoś to niewyszło. Pod kierunkiem Matki malowałem olejno kwiaty, później już węglem rysowałem sceny batalistyczne i konie. Dwa niezłe zupełnie obrazy (wierzchóki ze źrebakiem i szarży kawaleryjskiej) doczekały się oprawienia i miejsca na ścianie.


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Pierwsze spotkanie z Ojcem

Późną jesienią 1920 roku przyjechał do nas do Warszawy pan Ignacy Kożuchowski, przyjaciel Ojca mojego z prośbą do Matki o pozwolenie na przyjazd mój do Mikołajewic, gdyż Ojciec chce poznać syna. Dotąd nie widzieliśmy się nigdy z Ojcem.

Matka zgadza się pod warunkiem, że pan Kożuchowski zobiowiąże się odwieźć mnie spowrotem do Matki, co uroczyście musiał zapewnić. I tak, w końcu listopada, jeszcze w mundurze kanoniera 216 pułku p. art. kres. pojechałem poraz pierwszy do Mikołajewic.

Był juz późny jesienny wieczór, gdy powóz wiozący nas ze stacji w Sieradzu skręcił już w Mikołajewicach z szosy, przejechał wzdłuż dworskich zabudowań, potem przez podwórze i stanął przed dworem.

Ojciec, starannie ukrywając wzruszenie, przyjął mnie serdecznie. Wydawał mi się bardzo stary, a miał dopiero 53 lata.

I odtąd już wszystkie wakacje i święta spędziłem z Ojcem w Mikołajewicach za wyjątkiem Wigilii Bożego Narodzenia, którą zawsze obchodziłem z Matką w Warszawie.

Resztę roku spędziłem w Warszawie na Wilczej. Chodziłem do gimnazjum im. A. Mickiewicz (dawniej E. Konopczyńskiego), później na wyższe uczelnie. Od tego czasu Ojciec pokrywał koszty mojego utrzymania, co bardzo odciążyło skromny budżet Matki, która przecież z jednej swojej pensji utrzymywała jeszcze Babcię.

niedziela, 31 marca 2013

Ciężkie powojenne czasy - Na Wilno

Podobnie, jak Wilekopolska nienawidziła Miemców, tak w "Królestwie" nienawidziliśmy swoich zaborców - Moskali. Tylko od Niemców Poznaniacy w Księstwie nauczyli się organizacji, pracowitości, porządku i dyscypliny - my zaś w Kongresówce mogliśmy nauczyć się tylko rosyjskiego bałaganu, lenistwa i łapownictwa. Stąd nienawiść nasza do Moskali łączyła się jeszcze z pogardą dla Azjatów.

Piewrwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości były ciężkie, życie trudne, z żywnością skąpo. Czas jakiś po rozbrojeniu Niemców jadaliśmy z Matką obiady w jadłodalni publicznej w Alejach Jerozolimskich: jedno danie - cienkie zupy. Wkrótce pośpieszyła z pomocą Ameryka: zaczeły nadchodzić duże transporty przenicy, innych artykułów żywnościowych i ubrań.

Chodziłem do szkoły im. E. Konopczyńskiego na Sewerynówce do V-ej klasy. Na dużą pauzę zabierano wszystkich uczniów do YMCA (Stowarzyszenie Męskiej Młodzieży Chrześcijańskiej) prowadzonej przez Amerykanów, na ulicy Tamka, gdzie nas dożywiano. Dostawaliśmy każdy wielką fajansową miskę świetnego kakao z ryżem. Bardzo to lubiłem, było bardzo smaczne.

Matka moja, która swego czasu, powodowana chyba intuicją, ukończyła wyższe studia buchalteryjne Baranowskiego w Warszawie. Otrzymałą posadę w Fabrycę Pługów Zawadzkiego na ulicy Rakowieckiej, później pracowała w Syndykacie Rolniczym, wreszcie w Banku Handlowym na Czackiego. Z pensji utrzymywała jeszcze Babkę Żukowską i mnie.

Tak wyglądały pierwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości. Powoli jednak sytuacja poprawiała się z każdym miesiącem, unormowane warunki ułatwiały z każdym dniem moje życie.

Letnie wakacje spędziliśmy z Matką w ostatnich latach w Parskach u wujostwa Olszowskich.

Nadszedł rok 1920. Dopiero w sierpniu, już po zwycięstwie pod Radzyminem zdołaliśmy z Matką przyjechać do Warszawy, gdzie zaraz wstępuje do 216-ego pułku Polowej Artylerii Kresowej, który idzie na front przez Warszawę. Dywizjon, do którego jestem przydzielony załadowany już jest na lorach: działa, jaszcze, amunicja, osprzęt. Stoimy na bocznicach Wschodniego Dworca. Wieczorem zeskakuję z platformy na peron i żegnam się z Matką. Nawet nie płakała; powiedziała mi tylko: "Wróć synku tak czysty, jak jesteś". Wróciłem moralnie czysty, ale fizycznie bardzo zniszczony.

W nocy pociąg cicho rusza. Dywizjonem dowodzi kapitan Wacław Szalewicz, ożeniony z Halką Olszowską z Niewiadowa. Po trzech dniach dojechaliśmy do Białegostoku, gdzie nas wyładowano i gdzie nas mają rzeszkolić. Zostaję telefonistą na punktach obserwacyjnych artylerii. W dzień w terenie, w nocy, jako najmłodszy pilnowałem stada kilkudziesięciu buhajów na łąkach. Co dzień jednego bili na potrzeby wojska. Nie było to w cale takie łatwe, bo nieogrodzone niczym stado rozłaziło się po nocy po pobliskich mokradałach i często doświtu szukałem byków i zaganiałem karabinem do stada. Pod Białymstokiem, w pobliżu naszego miejsca postoju rozbito obóz dla jeńców bolszewickich. Bardzo biednie wyglądali; obchodzono się z nimi bardzo dobrze.

W przeddzień wymarszu naszego dywizjonu na front generał Żeligowski "zbuntował" się Marszałkowi Piłsudskiemu i ruszył na Wilno. Generał, któremu nasz pułk był przydzielony, zarządził przed wymarszem zwolnienie do szkół wszytskich niepełnoletnich żołnierzy i tak w listopadzie otrzymałem  rozkaz wyjazdu z wolnym przejazdem do Warszawy. Ukończyłem właśnie 16 lat. Za mało, żeby maszerować na Wilno - dosyć żęby wrócić do szkoły, tym razem do VII-ej klasy.


sobota, 30 marca 2013

Odzyskanie Niepodległości

Nadszedł rok 1918. Klęska Niemiec. Mój cioeczny brat Karol Piętka (ma już 19 lat) wyciąga ukryty w firance pod karniszem nowiuteńki karabin Mauzeri pędzi na zbiórkę POW rozbrajać Niemców.

Odzyskanie Niepodległości.

Najsilniej, bo całym gorącym, wyczekującym sercem przeżywa to pokolenie starsze, pamiętające wciąż nieszczęśliwe zrywy dwuch powstań narodowych. Matka moja na dźwięk hymnu narodowego ma zawsze łzy w oczach, pamięta dobrze, jak za śpiewanie "Boże coś Polskę" Moskale zaaresztowali w Niewiadowie brata Matki Czesława Olszewskiego, jak wyciągali z domów, jak z Warszawy wywozili w "kazamaty".

Dla nas najmłodszych, miałem wówczas14 lat, odzyskanie Niepodległości wydawało się czymś naturalnym, oczekiwanym z niecierpliwością. Nie zapomniałem przecież jak jeszcze w Altheide w sierpniu 1914 roku, na wieść o możliwym wybuchu wojny między zaborcami powiedziała mi Matka ze łzami w oczach: "Synku! Będzie Polska! Pamiętaj." Zapamiętałem.

Tego dnia w Altheide Niemcy w euforii patriotyzmu wiwatowali na cześć Vaterlandu i Keisera, przypinając sobie na sukniach i marynarkach wstążeczki o barwach narodowych: szwarc-weiss-rot. Więc i ja sobie przyczepiłem wstążeczę ale weiss-rot, po odcięciu czarnego paska. Wyjaśnienie tej różnicy przy niemieckiej skrupulatności skończyło się moją bójką z niemieckimi róieśnikami, guzami i siniakami z obu stron i zerwaniem stosunków towarzyskich. Ale wstążeczki nie zdjołem i chodziłem z nią aż do wyjazdu z kurortu.

Podczas I Wojny Światowej Rosjanie opuszczając Polskę wywieźli przy ewakuacji wszystkie urządzenia i maszyny, jakie tylko zdążyli załadować na wagony. Dobrze jeszcze się stało, że to opuszczanie kraju zmieniło się szybko w ucieczkę i przy właściwym sobie bałaganie nie zdążyli wszystkiego zrabować.

 Niemcy, po zajęciu Polski rabowali pozostałą resztę, wywożąc wszystko do Niemiec, ale we właściwy sobie uporządkowany sposób.

To też w 1918 roku z chwilą odzyskania Niepodległości musieliśmy zaczynać odbudowę kraju dosłownie od zera i z gołymi rękami!

Przedwojenne budownictwo drewniane - spalone. Murowane - częściowo zburzone i wypalone. Urządzenia przemysłowe i maszyny - wywiezione. Mosty - wyzasadzone. Rolnictwo ogołocone z płodów i inwentarza.

Od odzyskania Niepodległości w 1918 roku do wybuchu II Wojny Światowej Polska odrobiła nie tylko to wszystko, ale zbudowała i uruchomiła najważniejsze obiekty kluczowe na niespotykaną u nas dotąd skalę: miasto i port Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy, przemysł hutniczy, lotniczy, samochodowy, kopalnie i szereg innych. Odbudowane rolnictwo po zaspokojeniu potrzeb krajowych produkowało na eksport.

Nie powinno się pomijać milczeniem faktu, że przy uwzględnieniu istniejących wówczas możliwości i warunków - zrobiliśmy przez 20 międzywojennych lat między I a II Wojną Światową więcej, niż przez taki sam okres po II wojnie.

poniedziałek, 29 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Łódź

Po zajęciu Łodzi przez Niemców wyjeżdżamy z Parsk do Łodzi. Przez te wszystkie peregrynacje wojennej od roku przeszło nie chodziłem do szkoły.

W Łodzi mieszkamy oczywiście u Babki Żukowskiej przy fabrykach na ulicy Konstantynowskiej 98. Tutaj od dzieci robotników fabrycznych dowiaduję się, że jestem burżujem, a oni proletariatem, co nawet z początku nie daje nam się nawet bawić wspólnie. Później sytuacja się poprawiła, i co dzień, przy pogodzie z rówieśnicą moją jedenastoletnią Reginą spotykamy się w naszym ogródku przy domu, gdzie z procy strzelam do wróbli odsiadujących kilkanaście starych drzew czereśniowych. Zestrzelone wróble Regina patroszy scyzorykiem, piecze na ognisku i zjadamy je z apetytem.

Taki objaw pierwotnego instynktu dzikiego człowieka występuje w gatunku ludzkim już w najmłod¬szych latach, by później , w wieku dojrzałym, przejść w formę "kulturalną" sportu myśliwskiego. I dopiero na starość przychodzi zrozumienie, że zorganizowane, ułatwione zabijanie niegroźnych, nie¬winnych zwierząt dla własnej przyjemności, to nie męska walka z oszczepem na niedźwiedzia, ale tchórzliwa, bezsensowna zabawa snobistycznych sportsmenów. Prawdziwa kultura nie dopuszcza, nie pozwala na zabijanie zwierząt bez względu na formę, cel i argumentację.

I tak, w Łodzi przez lato zaprzyjaźniłem się z jasnowłosą Reginą a później i z jej starszą siostrą Irmą, która jednak już mocniej uświadomiona politycznie boczyła się na mnie z początku a obie przy obcych unikały ze mną rozmów i wspólnych zabaw. Ja ze swej strony nie bardzo rozumiałem dlaczego jestem od nich gorszy, czego mi znowu nawet Irma nie potrafiła wytłumaczyć. Nie poczuwałem się do żadnej winy, więc wybaczyły mi w końcu moje pochodzenie i serdecznie zaprzyjaźniłem się z robotniczymi dziećmi na Konstantynowskiej.

Pobyt mój w Łodzi przedłuża się przez trwającą nadal wojnę i niemożność przedostania się do Warszawy. Chodzę do drugiej klasy I-go Polskiego Gimnazium Towarzystwa Naukowego 'Uczelnia" przy ulicy Ceglanej 9. Tak mijają trzy okresy szkolne zakończone moją promocją do piątej klasy.

Łódź z czasów zaboru rosyjskiego, z okresu przed I-szą Wojną Światową to opisana genialnie przez Reymonta "Ziemia. Obiecana". Trudno o wierniejszy, bardziej prawdziwy, rzeczywisty obraz atmosfery, stosunków i życia ówczesnego polskiego manczesteru.
Łódź z jej bujnym życiem, produkująca na kraj i zagranicę, bogata, w wstrząsaną aferami finansowymi, przy¬noszącymi jednego dnia bogactwa jednym - krach i bankructwa drugim. Łódź robotnicza, pracująca, niespokojna ,wzburzona, niesprawiedliwością krańcowych różnic majątkowych, bogactw niemieckich i żydowskich, biedą i ciężkimi warunkami życia polskiej ludności robotniczej.

Lata przeżyte przeze mnie w okupowanej przez Niemców Łodzi przedstawiały już nieco zmieniony obraz miasta. Przestała być Ziemią Obiecaną, ale pozostała nadal Ziemią Ciemnych Interesów jeszcze więcej bezwzględnych i to w okresie trudnych warunków wojennych.
W roku 1917 roku rozeszła się pogłoska, że Niemcy wywożą fabryki i maszyny do Niemiec. Ciekawy byłem jak dadzą sobie radę z wyciągnięciem z dużej hali, w jednej z fabryk, wielkiej maszyny parowej Babci. Maszyna ta napędzała warsztaty całej jednej fabryki. I rzeczywiście Niemcy przyjechali uprzejmie z Babcią rozmawiali i zaczęli rozbierać jedną z zewnętrznych ścian fabryki. Po zwaleniu ściany podłożyli pod maszyny i fundamenty stalowe rolki a na podwórzu mały śmieszny kołowrotek połączony systemem bloków i lin stalowych z podstawą maszyny. Żołnierze wyjechali pozostawiając jednego z nich, starego landwerzystę z fajką w zębach, który" zasiadł przy kołowrocie i kręci korbą. Po dwóch dniach takiego kręcenia wielka maszyna wyjechała posłusznie z fabryki. Wyciągnięcie jej na kilka platform i wywiezienie artyleryjskimi ciągnikami na specjalne wagony kolejowe było już tylko kwestią paru następnych dni.

W tym samym jeszcze roku mury fabryk zostają poważnie uszkodzone nie tyle przez działania wojenne ile przez ciągłe pożary. Nie było miesiąca, żeby w środku nocy nie budziły nas przeraźliwe sygnały straży ogniowej wjeżdżającej do podwórza oświetlonego jasno szalejącym pożarem. To fabrykanci żydowscy, wydzierżawiający hale fabryczne i energię napędową wprowadzali swoje warsztaty i po dłuższym lub krótszym okresie produkcji podpalali warsztaty dla uzyskania zawyżonego ubezpieczenia bądź uniknięcia skutków kryzysów finansowych, krachów giełdowych czy innych ciemnych, przestępczych manipulacji. Ostatecznie skończyło się to na całkowitym wy¬paleniu jednej z dwóch dużych fabryk, co zmusiło w końcu Babkę do sprzedaży całej posesji a więc fabryk, domku-pałacyku i ogródka.

W krótkim czasie po sprzedaży fabryk w Łodzi następuje dewaluacja niemieckiej marki; wartość jej spada z dnia na dzień, później już z godziny na godzinę. Babka traci wszystko. Odtąd zamieszkuje z Matką moją i ze mną w Warszawie do której w końcu przyjeżdżamy z Łodzi.

Jeszcze przed wyjazdem z Łodzi, lato 1917 roku spędzamy z Matką w Kemblinach pod Strykowem w majątku wuja Mścisława Olszowskiego, ożenionego z Kotkowską.

środa, 24 grudnia 2008

"Biała Dama"

Któregoś roku w Parskach uporczywiej, niż zwykle, pojawiała się w parku legendarna „Biała Dama”. W miejscu, gdzie na małej wysepce otoczonej fosą wypełnioną wodami Neru osadzony był na drewnianym palu stary, mchem porosły kamień młyński - miał kiedyś w zeszłym jeszcze wieku, zazdrosny młynarz zabić niewierną żonę.

I od tego czasu, latem, w pewnych okresach roku i to najczęściej przy nowiu księżyca pojawiała się w parku tajemnicza "Biała Dama” strasząca bielą i chrzęstem kości śmiałków, którzy odważyli się pozostać w nocy w tej części parku nad Nerem.

Którejś nocy Matka moja, nic nikomu nie mówiąc, postanowiła wyświetlić tajemnicę Białej Damy. Ubrała się na czarno, wzięła dubeltówkę wuja, nabiła grubszym śrutem i w nocy zaczaiła się w świerkach w pobliżu miejsca nawiedzanego najczęściej przez ducha. I rzeczywiście, w pewnej chwili, wśród starodrzewia ukazuje się biała postać. Chwilę stoi nieruchomo, po chwili kieruje się powoli w stronę graniczącego z parkiem sadu. Gdy zaczęła się oddalać od miejsca zasadzki matka moja krzyknęła ostro: stój ! ...bo strzelam! Duch zachwiał się, odwrócił, załomotał białymi szata¬mi i zaczął szybko się oddalać, gubiąc po srodze jakieś płachty. Gdy już duch był dość daleko Matka wymierzyła pod nogi i strzeliła dwa razy .Rozległ się okropny krzyk i duch w panicznej ucieczce rozpłynął się w ciemnościach.

I od tej pory ustała całkowicie kradzież jabłek, gruszek, moreli i śliwek w sadzie, jak i trucie psów u sadowego. W rezultacie całej eskapady Matka zyskała uznanie całej okolicy.

niedziela, 21 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Borczyca, Parski

7 kilometrów od Kalisza, na samej granicy rosyjsko-niemieckiej leżał majątek Borczyska należący do moich stryjostwa Gliwiczów (ona Kaczorowska z domu). Matką stryja była jedna z sześciu Hałłaczkiewiczówien z Przatowa pod Szadkiem. Jak cała rodzina Ojca odnoszą się do Matki mojej i mnie z całą serdecznością. Dowiadują się o nas i przysyłają do palącego się już Kalisza powóz w parę koni, którym zabiera nas do Borczysk.

Jakże wiernie i prawdziwie opisała Maria Dąbrowska te czasy w Kaliszu w swoich "Nocach i Dniach". Pokolenie moich rodziców znało jeszcze osobiście wszystkie postacie występujące w tej epopei Ziemi Kaliskiej.

Na drugi dzień po naszym przyjeździe do Borczysk, graniczny posterunek kozacki opuszcza strażnicę (tak zwany kordon) w Borszczyskach i uchodzi na wschód. Jako dziesięcioletni chłopak pomagałem Kozakom pakować się i wynosić z Polski, jak to już wówczas i słusznie przewidywałem. Po kwadransie nadjeżdżają Niemcy: dwaj husarze na rosłych, ciężkich, wypasionych koniach. Co za porównanie z małymi, sympatycznymi chmyzami kozackimi, które widać jeszcze na horyzoncie.

Niemcy zsiedli z koni, które podprowadzili je do żurawia i zaczęli poić. Stałem przy korycie z zaciekawieniem obserwując wspaniałe rzędy na koniach i uzbrojenie huzarów. Bardzo mnie zainteresowało u Niemców umieszczenie karabinów przy koniach: mieli je przytroczone planowo przy siodłach, co mi się bardzo podobało, bo nie obciążało kawalerzystom pleców, jak u Kozaków.

Po napojeniu koni husarze zapalili cygara, dosiedli koni i spokojnie bez pośpiechu ruszyli stępa za widocznymi jeszcze Kozakami. Stałem rozczarowany i rozżalony na Niemców, że nie dogonili Kozaków i że nie strzelają do siebie.

Po miesiącu pobytu w Borczyskach Matka poprosiła stryja o konie i powóz,żeby dostać się jakoś na drugą stronę frontu i dobrnąć wreszcie do Warszawy. Stryj odradzał ryzykowaną wyprawę poprzez front między dwoma wojskami, ale Babka i Matka, jak zwykle zresztą umiały postawić na swoim. Nazajutrz o świcie wyruszyliśmy z gościnnych Borczysk na wschód. Jechaliśmy 16 godzin z dwoam poasami dla nakarmienia i odpoczynku koni klucząc między widocznymi z daleka wojskami. Napotykane konne patrole niemieckie dopytywały się o Kozaków. Nie widzieliśmy bezpośrednio walk, słychać było tylko pomruki ciężkiej artylerii i widać wybuchy pocisków. W końcu, nie wiedząc kiedy, mineliśmy linię frontu.

W Uniejowie zobaczyliśmy po raz pierwszy Moskali; w Łęczycy było ich pełno. W końcu dobrnęliśmy do Parsk, 12 kilometrów od Łęczycy, majątku wuja Stefana Olszowskiego, brata Matki.

Tego lata przez Parski przechodziła armia rosyjska generała Howikowa. Wspaniale prezentowały się dywizje kawalerii na świetnych koniach. Jechali czwórkami, pułk za pułkiem, na dobranych maścią w szwadronach koniach, przez dwa dni i noce, pod Łódź, wstrzymać Niemców w ich marszu na Warszawę.

W kilka dni później ta piękna armia Howikowa została zupełnie rozbita przez Niemców, którzy zastosowali po raz pierwszy w tej wojnie zmasowany ogień karabinów maszynowych. Niedobitki kawalerii wycofują się przez Parski przez cały dzień w odwrotnym już kierunku.

Któregoś dnia na moście przy parku na Nerze widziałem potyczkę ułanów pruskich z rosyjskimi dragonami. Skończyło się na tym, że ostrzelali jedni drugich z karabinów, nie robiąc so¬bie wzajemnie krzywdy i rozjechali się do swoich. Czymprędzej pozbierałem łuski głodki i magazynki od nabojów - największe skarby dla dziesięcioletniego chłopca.

W Parskach zostaliśmy już na dłużej, a i później przez parę lat z rzędu, przebywaliśmy z Matką u gościnnych, serdecznych wujostwa, Olszowskich, których trzy córki w moim mniej-więcej wieku stanowiły dla mnie najprzyjemniejsze, najmilsze towarzystwo o jakim, można marzyć w tym wieku. Toteż zżyłem się z parskowskimi dziewczynkami jak rodzony brat. Ten serdeczny stosunek trwał już stale między nami.

Z pobytu w Parskach mam najmilsze wspomnienia: z najmłodszą Maniusią całymi dniami łowiliśmy w Nerze, przepływającym przez park, szczupaki, okonie i węgorze. Najstarsza Jasia była już dorastającą panienką dla której Wujostwo urządzali bale i zabawy towarzyskie, na które zjeżdżała się okoliczna młodzież a sąsiedztwa. Było gwarno i wesoło.

poniedziałek, 1 grudnia 2008

I Wojna Światowa - Altheide, Kalisz

Pierwsza Wojna Światowa zastała Babkę, Matkę i mnie w "Niemczech", w Altheide - Polanicy. Trzeba było jak najprędzej wracać do kraju. Granica w Skalmierzycach została zamknięta. Brakuje nam pieniędzy, marki wydane, rubli nie chcą przyjmować. Matka podaje kawę na stacji w Skalmierzycach, za co dostajemy przez dwa dni obiady i kolacje.

Na peronach pełno świetnie prezentującej się piechoty niemieckiej. Umundurowani jak z igły, rosłe, wesołe chłopy z nowym uzbrojeniem i wyposażeniem, rozmawiają ze sobą po Polsku! - to z poboru chłopi z Księstwa (Poznańskiego); po dwóch dniach wmaszerowują i przekraczają granicę "Kongresówki". Razem z nimi na taborach artylerii niemieckiej wjeżdżamy do Kalisza. Babka i Matka mówiły dobrze po niemiecku (z Brzeźna po kosztowniejsze sprawunki jeździło się za przepustką do Breslau (Wrocławia). W końcu żołnierze Polacy wsadzili nas na swoje wozy i tak dojechaliśmy do śródmieścia w Kaliszu.

Tu mamy już rodzinę Ojca: ciotkę Halinę Radolińską, z domu Smogarzewską. Ciotka była założycielką świetnie prowadzonej przez siebie, znanej i cenionej pensji dla panien w Kaliszu. Ciotka przyjmuje nas i gości bardzo serdecznie.

Tymczasem Niemcy wychodzą z Kalisza, opuszczając miasto, ustawiają haubice i bombardują przez cały dzień dla sterroryzowania ludności podpalają miasto. Terror nieodłączny atrybut każdej, prowadzonej przez Niemców wojny, miał ułatwić i zabezpieczać im panowanie na zajętych terenach. Kalisz płonie, nad miastem chmura dymu w dzień, olbrzymia łuna w nocy.

sobota, 4 października 2008

Najmłodsze lata - Warszawa, Łódź

W 1907 roku Matka moja wyjeżdża ze mną z Brzeźna ku rozpaczy Babki i zamieszkujemy w Warszawie przy ulicy Kruczej 7 (później na Wilczej 62). Matka dysponowała jeszcze wówczas kapitałem jaki jej pozostał z działów rodzinnych. Były to dla Matki najprzyjemniejsze lata, dużo jeździła po świecie: Włoch, Egiptu (z bratem Jerzym Olszowskim), ze mna do Szwajcarii (Montreux), nad Adriatyk do Fiume, Abazzii, Triestu, a najczęściej ze mną do "niemiec" - Reinerz, Altheide (Polanica), Kudowa, Stolpmunde (Ustka) i Colberg (Kołobrzeg).



W Warszawie Matka pracowała dużo społecznie: uczyła dzieci katechizmu, pracowała w Towarzystwie Ochrony Kobiet, opiekującym się młodymi kobietami, które znalazły się w Warszawie z prowincji w poszukiwaniu pracy. Pełniła po nocach dyżury na warszawskich dworcach kolejowych dla zaopiekowania się kobietami potrzebującymi doraźnej pomocy i opieki.

W tym czasie sytuacja Babki mojej Bronisławy Hałłaczkiewiczowej bardzo się zmieniła. Po śmierci męża Bronisława Hałłaczkiewicza w Nauheim, Babka gospodarowała sama nadal w Brzeźnie; po półtora roku jednak wyszła powtórnie za mąż bardzo niefortunnie za Kazimierza Żukowskiego, biznesmena i bonvivera z Łodzi, który Babkę namówił do sprzedaży Brzeźna i nabycia fabryk w Łodzi. Transakcje doszły niestety do skutku, a doprowadziły po dziesięciu latach do likwidacji fabryk. W Łodzi nabyła więc dwie duże fabryki na posesjach przy ulicy Konstantynowskiej Nr. 98, 100 i 102. Do Babki należały tylko mury z uzbrojeniem, światłem i siła napędową: elektryczną dla jednej fabryki, parową dla drugiej, dom-pałacyk, ogródek owocowy i podwórza. Fabryki te wydzierżawili fabrykanci przeważnie Żydzi, instalowali swoje warsztaty włókiennicze i produkowali tekstylia na swój rachunek. Do wybuchu pierwszej wojny światowej fabryki przynosiły babce dochody, którymi dzieliła się z moją Matką. Kontrolę finansową prowadził Babci brat, mój wuj Jerzy Olszowski przyjeżdżając co miesiąc do Łodzi z Warszawy.

Do szóstego roku życia byłem wychowywany jednocześnie przez Babkę (I-e voto Hałłaczkiewiczową, II-e voto Żukowską) i Matkę w Brzeźnie, później w Łodzi, wreszcie przez samą Matkę już w Warszawie. Dla obydwóch byłem w życiu wszystkim. Zwłaszcza dla Babci, rozpuszczała mnie zupełnie. Matka przebywając ze mną dłużej musiała od czasu do czasu, dla utrzymania posłuszeństwa bić mnie "po łapach", ale chociaż mnie to zawsze porządnie bolało, bo Matka była bardzo silna, to jednak pocieszałem się złośliwie, że Mamusię to bicie kosztuję więcej bólu i żalu, niż mnie. Pomimo to, a może właśnie dlatego, dla Matki byłem lepszy niż dla babki, bo Matkę kochałem ale i bałem się jej jednocześnie. Matka nawet ze mną nie była cierpliwa, za to Babcia miała dla mnie tylko anielskiej wprost cierpliwości, że mogłem sobie pozwolić na bezkarne jej dokuczanie.

Dużo później, gdy już byłem znacznie starszy, zrozumiałem z żalem i upokorzeniem ile dziecinnej, głupiej złośliwości i dokuczeń dopuszczałem się do kochanej przecież Babci. Tak to jest z dobrocią tych kochających, o niewinnych oczach, naszych dzieci, a ja przecież nie byłem chyba gorszy, ani lepszy od innych.

Najmłodsze lata - Brzeźno (część II)

Dziadek mój Ludwik Mazurkiewicz syn Józefa i Adeli z Dzierzbickich (z Księstwa Poznańskiego) urodzony w 1839 r. w Przespolewie w Kaliskim ożeniony był z Laurą Hałłaczkiewicz, jedną z sześciu córek (było jeszcze trzech synów) prababki Hałłaczkiewiczowej, Rogozińskiej z domu.
Do Hałłaczkiewiczów należał wówczas klucz: Przatów Górny i Dolny oraz Dziadkowice, wszystkie majątki koło Szadku po wschodniej stronie Warty.
Dziadek Ludwik Mazurkiewicz pozostawił po sobie synom: Wiesławowi - pięknie położone nad samą Wartą Mikołajewice i Adamowi - graniczące z Mikołajewicami od zachodu urodzajną o żyznej glebie Sochę. Dziadek Ludwik był wysokim, postawnym mężczyzną około dwóch metrów wzrostu z wielką czarna brodą. Despotyczny i gwałtowny był postrachem otoczenia; trzymał krótko gospodarstwo, żonę i starszego syna Adama. Ojca mego Wiesława kochał bardzo i rozpuszczał.

Babka Laura była przeciwieństwem dziadka: cicha, spokojna, łagodna, zrezygnowana. Nie mogła być szczęśliwa; miała zamiłowania literackie, pisała wiersze.

Ojciec mój urodził się w 1867 roku w majątku Moskurnia koło Koźminka w Kaliskim. Był typowym intelektualistą: bardzo zdolny, ukończył Wydział Prawny Uniwersytetu Warszawskiego ze złotym medalem. Umysł ścisły, logiczny o szerokich zainteresowaniach. Zamknięty w sobie, małomówny, usposobiony sceptycznie i pesymistycznie, przy tym niepozbawiony poczucia humoru. Nie znosił sprzeciwu (bo tez najczęściej miał rację). Wynikający z poszanowania tradycji konserwatyzm łączył z prawdziwym zrozumieniem i uznaniem współczesnych zasad demokracji.
Do końca życia pełnił obowiązki sędziego pokoju w pobliskim miasteczku Warcie n/wartą, nie pobierając pensji za dwudziestoletnią prace w sądzie. W Mikołajewicach udzielał zawsze bezpłatnych porad prawnych wszystkim gospodarzom z całej okolicy, czym sobie zjednał dużą popularność i opinię chłopów, że sędzia z Mikołajewic to uosobienie prawości, mądrości i sprawiedliwości.

W pobliskim miasteczku, warcie żyło kilkadziesiąt ubogich rodzin żydowskich trudniących się drobnym handlem. Bogatsi Żydzi prowadzili zyskowny handel drewnem i żelazem, co dawało im pokaźne dochody - biedni Żydzi żyli w nędzy. Okoliczne majątki handlowały z ta biedota w bardzo małym zakresie: jakieś poślady, czasem cielęta, skóra padłych zwierząt itp., to też często na przednówku rodziny te były w prawdziwej biedzie. Dopiero po śmierci Ojca dowiedziałem się, ze najbiedniejszym Żydom wysyłał w krytycznych dla nich chwilach, na przednówku po parę metrów pszenicy lub żyta, jako bezzwrotna pomoc.
Wiesław Mazurkiewicz
Ojciec był średniego wzrostu, delikatnej budowy. Po Hałłaczkiewiczach odziedziczył tatarski skośny wykrój oczu, okrągły kształt głowy i wystające nieco kości policzkowe, co nie przeszkadzało, że był za młodu bardzo przystojny i miał duże powodzenie u pań. O usposobieniu raczej poważnym, nie przepadał za towarzystwem i zabawami; za czasów studenckich lubił wino w gronie przyjaciół i kolegów.
Do sportów Ojciec nie zdradzał specjalnego zamiłowania. Fechtował się ( znalazłem w Mikołajewicach stare niemieckie rapiery pojedynkowe), jeździł konno i polował. Ojciec bardzo dobrze strzelał. W Mikołajewicach w parku zakopane były jeszcze w czasie pierwszej wojny światowej pistolety pojedynkowe, których pomimo poszukiwań ich z Ojcem nie mogliśmy już odnaleźć.

Po ukończeniu uniwersytetu Ojciec odbył aplikację prawną i wyjechał za granicę do Europy zachodniej, Paryża. Po powrocie osiadł w Mikołajewicach. dziadkowie pozostawili mu majątek, sami zamieszkali w Sieradzu, Babka później w Warszawie. W Mikołajewicach Ojciec pozostaje już do czasu swojego ślubu tj do 1903 roku.
Karolina MazurkiewiczPo roku małżeństwo rodziców rozpada się. Zbyt duże były różnice dwóch silnych charakterów i usposobień. Matka wraca do Brzeźna, Ojciec pozostaje sam w Mikołajewicach sam. Żadne z rodziców nie wstąpiło w ponowne związki małżeńskie. Matka przeprowadziła bardzo kosztowne postępowanie rozwodowe w Watykanie (jeździła w tym celu do Rzymu) zakończone unieważnienie małżeństwa po dwudziestu paru latach! Po wyjeździe Matki Ojciec prowadził w Mikołajewicach całkowicie samotne życie: nie przyjmował nikogo nawet z rodziny, za wyjątkiem ciotecznych braci Smogorzewskich, Janusza prokuratora z Warszawy i Cezarego, sędziego z Warszawy, oraz Wilczewskich, inżynierów z Warszawy. Wyjątek stanowili [również] dwaj bracia Kożuchowscy - Ignacy z Brudzynia k/Koła, przyjaciel Ojca Telesfor, mecenas z Kalisza oraz pan Jan Unrug z Sulmowa w Kaliskim. Sam nie bywał nigdzie. Towarzystwo w sąsiedztwie uważał za nieciekawe i niestojące na odpowiednim poziomie intelektualnym i wykształcenia. Przez kilkanaście lat Ojciec wyjeżdżał zaledwie kilka razy do Poznania i Warszawy.

Do scharakteryzowania rodziców posłużyć może ich wzajemny stosunek do siebie po zerwaniu małżeństwa: nigdy nie słyszałem ze strony rodziców najmniejszej wymówki czy skargi, nigdy żadnego złego słowa ze strony Matki w stosunku do Ojca, ani ze strony Ojca o Matce. Pochodzili z jednego środowiska; oboje byli wysokiej próby.

piątek, 3 października 2008

Najmłodsze lata - Brzeźno (część I)


Matka moja Karolina z Olszowskich urodziła się w 1886 roku w Niewiadowie, (rodzinnym majątku Olszowskich w Piotrkowskim - pochodzili z pobliskiej Olszowy) z matki Karoliny z Zabłockich i ojca Władysława Olszowskiego urodzonego w r. 1835, dziedzica Niewiadowa i właściciela Kopca i Bukowa.

W drzewie genealogicznym rodu Olszowskich, prowadzonym od 1376 roku figurował Arcybiskup Andrzej Olszowski, który w 1677 roku w czasie bezkrólewia zastępował Króla Polskiego, co było powodem dyskretnej dumy rodziny Matki.

Matka była trzynastym dzieckiem swoich rodziców. Przystojna, z uroczym, pełnym wdzięku uśmiechem i serdecznością zjednywała sobie wszystkich. Silnej budowy, zdrowa, wysportowana świetnie jeździła konno, polowała, grała w tenisa (złoty dżeton na Konkursie w Kairze z Anglikami) i tańczyła. Usposobienie miała żywe, była wesoła, lubiła towarzystwo, przepadała za balami i zabawami.

Charakter i umysłowość odziedziczyła Matka po Olszowskich, a Olszowscy byli typowymi przedstawicielami naszej szlachty: religijna, patriotyczna, prawa, prostolinijna, energiczna i uczuciowa - z drugiej strony: despotyczna, nieustępliwa, gwałtowna i porywcza. Wrodzona dobroć i serce łagodziły bardzo te ostatnie cechy.

Wykształcenie odbyła ówczesne: prywatne komplety (historia Polski, jej dzieje, kultura, tradycje), później pensja p. Sierpińskiej w Warszawie, znała francuski i niemiecki.

Babka Karolina Olszowska z Niewiadowa zmarła przy urodzeniu trzynastego dziecka t.j. Matki mojej w 1886 r. Wychowaniem Matki zajęła się jej najstarsza siostra Bronisława Olszowska urodzona w 1863 r. która odtąd uważała Matkę moją za własną córkę, a później mnie za wnuka, którego kochała i rozpieszczała ponad wszelką miarę.

Ciotka Bronisława Olszowska (nazywana przeze mnie zawsze Babcią) otrzymała w wyniku działów rodzinnych Brzeźno, stuwłókowy majątek, 20 kilometrów na południe od Sieradza, na zachodniej stronie Warty. Poślubiła inżyniera Bronisława Hałłaczkiewicza, który pracował na kolei Warszawsko-Wiedeńskiej. Byli szczęśliwym, kochającym się małżeństwem. "Dziadek" Bronisław osiadł po ślubie z Babcią w Brzeżnie i odtąd wspólnie opiekowali się z całym oddaniem i sercem Matka moją, jak własną córką. Dziadek Bronisław był poważnie chory na serce; niedługo potem zmarł w czasie kuracji w Nauheim.

W 1903 roku odbył się ślub Rodziców moich. Ojciec był siostrzeńcem "dziadka" Bronisława, gdyż siostra dziadka Laura Hałłaczkiewicz była matka mego Ojca, a moja prawdziwa już babką. Małżeństwo Rodziców "zrobione" było prawdopodobnie przez bakę t.j. Bronisławę Olszowską, najstarsza siostrę Matki, która Matkę wychowała. Babka uważała, że obie strony robią dobrą partję, co w tych czasach, w tym środowisku, uważane była za najzupełniej do małżeństwa wystarczające. Babcia, jako Olszowska nie znosiła sprzeciwu, więc małżeństwo zostało zawarte pomimo krańcowych różnic charakterów i usposobień rodziców.

W rok po ślubie, w 1904 roku Rodzice się rozchodzą. Matka wraca do Brzeźna, gdzie 19-ego września przychodzę na świat. "Babka" Bronisława Hałłaczkiewiczowa świata nie widzi poza mną. Już jako jednoroczne niemowlę miałem ustaloną przez Babcię pozycję w Brzeźnie. Może świadczyć o tym chociażby taki obrazek z tych czasów:
Wieczorem przy kolacji w sali jadalnej, przy długim stole siedzi, jak zwykle dwadzieścia osób. Skład codzienny: rodzina, rezydenci, rządca, praktykanci rolni. W szczycie stołu, na pierwszym miejscu siedzi moja Babka. Niańka wnosi mnie i sadza babce na kolanach. Byłem zawsze wesoły, więc ze śmiechem wkładam obie małe łapy w kartofle, przenoszę je Babce do talerza z mlekiem zsiadłym i rozradowany zaczynam miesić kartofle w mleku. Matka moja i kilka najbliższych osób podrywa się z miejsc, żeby mnie zabrać, ale Babka nie pozwala... "nie wolno dziecku zabraniać zabawy ... niech się bawi!". Tak mniej więcej mijały Moje pierwsze lata życia w Brzeźnie.
Wiesław Władysław Michał Mazurkiewicz