Rodzice moi wynieśli z domów rodzinnych swych domów te same zasady życiowe, tradycje i te same, jednakowe wychowanie. A jednak różnice ich charakterów, umysłowości, usposobienia i zamiłowań były tak duże, że stanowili wzajemne przeciwieństwa.
I tak, Matka mówiła do mnie Michał! (moje trzecie z kolei imię chrzestne) i tak nazywała mnie cała rodzina Matki, podczas gdy Ojciec zwracał się do mnie pierwszym imieniem chrzestnym: Władek! I tak byłem znany w rodzinie Ojca.
Podczas gdy Matka, która w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszych po wojnie znalazła się w bardzo ciężkim położeniu materialnym (jedna pensja na trzy osoby) - to jednak niczego mi nie odmawiała i miałem wszystko co chciałem - o tyle Ojciec, będąc bardzo zamożnym (Mikołajewice bez długu, kamienice do spółki z p. Kożuchowskim - jedna w Warszawie, druga w Poznaniu i rachunki w bankach) posuwał oszczędności w stosunku do mnie (trzeba przyznać, że i w stosunku do siebie) do nieznanych dotąd przeze mnie granic.
Już przy drugiej bytności mojej w Mikołajewicach dostałem od Ojca klacz, przemiłą kozaczkę, fuzję Francotteę i łódkę na Wartę. Klacz o garbatym nosie, charakterystycznym dla rosyjskich koni, nie była jeszcze ujeżdżona.. Sam ją ujeździłem, wychowałem i nie rozstawaliśmy się w Mikołajeiwcach. Wzajemnie polubiliśmy się i przywiązali do siebie.
Z rana wpław przez Wartę i harce na wareckich łęgach do południa. Czyż może być coś przyjemniejszego?
Ale Ojciec zabronił mi wkrótce cwałować po łąkach, bo klacz niszczy, kopytami wyrywa całe kępy traw.
Moja dubeltówka Francotte "16" była bardzo ładną, zgrabną dobrze wyważoną flintą, ale Ojciec wydzielał mi tak mało ładunków, że nigdysię z niej dosyć nie nastrzelałem, tym bardziej, że nie wszędzie wolno mi było strzelać, żeby hukiem nie płoszyć bażantów. Było ich bardzo dużo, a Ojciec lubił je, hodował na wyspie na rzece i ochraniał.
Jedynie łódka nie była poddana żadnym ograniczeniom. Tuż za dworem, oddalony o kilkanaście zaledwie metrów płynął kanał, odnoga Warty odzielająca park od 30-o morgowej wyspy, gęsto pokrytej olszynami i wybujałami krzakami. Za czasów Mysi, mojej żony hodowaliśmy tam stadko sarn.
Od 1920 roku, gdy mając 16 lat, część roku przebywałem z Ojcem, zaczeło się moje podwójne wychowanie. Przypuszczam, że Ojciec zdając sobie sprawę z różnic usposobienia i doceniając silny charakter Matki, uznał a priori, że moje dotychczasowe wychowanie przez dwie kobiety nie może być dobre, właściwe i należy je zmienić.
Nie wiem czy rzeczywiście byłem tak trudny, pewny siebie, gwałtowny i niecierpliwy, że potrzebna mi była silna kontr-kuracja, dość, że miałem ją przejść. Z początku było mi ciężko i źle.
Z drugiej strony trzeba przyznać, że jako 16-letni chłopak, dumny z munduru, a będąc w wieku w którym nie dużo ma się w głowie i to przeważnie "nie po kolei" - mogłem być trudny i niezrozumiały dla Ojca, nieprzyzwyczajonego w swej samotności, aby mu ktoś był innego zdania lub wprost zaprzeczał.
Stosowana przez Ojca krucjata była następująca: miałem zrozumieć i uznać - że nie dużo wiem, jeszcze mniej umiem, że na niczym się nie znam, a co robię, to przeważnie źle. Jasno już wynikało, że muszę dużo nad sobą pracować i dużo nauczyć, aby wyjść jakoś na człowieka.
Po takim psychicznym przygotowaniu (Bereitstellung) następowały nauki Ojca wykładane jednak jakby od niechcenia, powoli i często zakamuflowane w aluzjach i omówieniach, co było najgorsze bo druzgotało logiką z domieszką złośliwości.
Stosowane przez Ojca wychowanie było dla mnie ciężką próbą do czasu, gdy zrozumiałem, że wynika ono z uczucia Ojca do mnie, które chociaż starannie ukrywane, wyczuwałem co raz wyraźniej. Długo i uporczywie broniłem się przed przyznaniem, że to wszystko dla mojego dobra. Wreszcie zrozumiałem i to, że nauki i uwagi Ojca pokrywają się przecież z zasadami Matki mojej, że oboje dązyli do jednego celu: wychowania mnie w zasadach tolerancyjnej chrześcijańskiej moralności, patriotyzmu i etyki przy docenieniu wartości rozumu, tradycji, wykształcenia i pracy.
Różnice ich nauk sprowadzały się do różnic w metodach, formach i podejściu do życia, a nie istotnych ich treści.
Tak więc Ojciec usiłował wpoić we mnie:
Myśleć bez pośpiechu, ściśle, logiczne
Wyzbyć się wygodnego optymizmu; nieufnie podchodzić do ludzi , sceptycznie do ich działalności
Nie wymagać od ludzi pomocy; liczyć tylko na siebie
Żyć jak najskromniej, bez zbędnych wymagań, oszczędnie przez szacunek dla pracy
Nie przeceniać siebie i swoich możliwości. I tu nacisk Ojca okazał się za silny: osłabił mi na zawsze już pewność siebie, ambicję. Później w życiu podejmowałem się zawsze zadań poniżej moich osobistych możliwości.
Matka wpajała we mnie przedewszystkim głęboką wiarę i patriotyzm, serce i energię. Do ludzi podchodziła z otwratym sercem, nie rozumiała, nie znosiła egoizmu, swą uczynność posuwała do tego stopnia, że pomagałą i poświęcała się ludziom niepytając, czy chcą tej pomocy, czy też nie.
Odziedziczone po przodkach cechy, byłem w rezultacie wypadkową odmiennych zupełnie metod wychowawczych: rozpieszczanie mnie przez Matkę i Babkę i twardej ręki Ojca.
Jeżeli przedstawiam rezultat takiego wychowania, to nie dlatego, aby je polecać i brać za przykłąd, gdyż przeciwnie uważam, że jedynie właściwe wychowanie dziecka możliwe jest tylko w atmosferze wzajemnej miłości i zgodnego wsółżycia obojga rodziców.
Odrębne metody wychowawcze stosowane przez każde z moich rodziców wyrobiły we mnie przeciwstawne cechy charakteru złączone jednak zgodnie ze sobą.
I tak:
Będąc upartym sceptykiem po Ojcu - jestem głęboko religijny po Matce.
Będąc zdecydowanie pesymistą w stosunku do ludzi, świata i przyszłości, po moim Ojcu - mam zupełnie pogodne usposobienie i bardzo dużo poczucia humoru po Matce.
Odnosząc się z nieufnością i awersją do kollektywów, zwłaszcza demokratycznych - z całą życzliwością i chętną pomocą odnoszę się do poszczególnych ludzi, jako jednostek.
Przy trzeźwym pozytywiźmie Ojca - nie mogę się pozbyć romantyzmu Matki.
Po Matce mojej odziedziczyłem zamiłowanie do ruchu, sportu i sprawności fizycznej. Miało to dla mnie i ujemne strony - zabrakło czasu na książkę i douczenie się samemu. Klasykę polską obrzydził mi nacisk w szkole. Poezja po za Mickiewiczem mogła dla mnie nie istnieć. Uwielbiałem Trylogię Sienkiewicza, to był mój katechizm. Doceniłem Prusa i na tym kończyła się moja znajomość i zamiłowanie do ojczystej literatury pięknej. Słowackiego niezupełnie uznawałem, co bardzo gniewało i oburzało rodzinę żony, zwłaszcza szwagierkę moją, poetkę, Hannę z Januszewskich Moszyńską. Tymbardziej, że "piękny Julek" syn Salomei z Januszewskich, był kuzynem, blisko spokrenionym z rodziną żony.
Dopiero po ślubie moim okazało się, że trafiłem na żonę intelektualistkęz literackimi zamiłowaniami. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim Historię Sztuki. Przy jej wesołym, beztroskim i nieco roztrzepanym usposobieniu nie podejrzewałem jej humorystycznych zainteresowań.
Więc dopiero po ślubie wyszło na jaw, jak w porónaniu z żoną, jestem nieoczytany. Nie znałem "Chłopów" Reymonta, ani "Wesela" Wyspiańskiego (co prawda miałem tych wzorów dosyć na wsi).
I odtąd dopiero zaczołem czytać, douczać się, nadrabiać braki oczytania. Czytałem co popadło: po niemiecku (podróże i technikę), po angilesku (kryminały) i po francusku (nowele). Właściwie wszystko mnie interesowało, książki ze wszystkich dziedzin. Najbardziej ciekawiła mnie historia, a później pamiętniki.
Po Matce odziedziczyłem zdolności do rysunków i malarstwa. Matko zamierzała mnie oddać do szkoły Gersona, ale jakoś to niewyszło. Pod kierunkiem Matki malowałem olejno kwiaty, później już węglem rysowałem sceny batalistyczne i konie. Dwa niezłe zupełnie obrazy (wierzchóki ze źrebakiem i szarży kawaleryjskiej) doczekały się oprawienia i miejsca na ścianie.