piątek, 10 maja 2013

Mikołajewice - piękna natura

Mikołajewice, jak na stosunki kaliskie, były majątkiem średniej wielkości, ale ślicznie położone. Miały wiele uroku. Przez środek majątku przepływała swymi bystrymi, czystymi wodami Warta, której odnoga tuż za dworem oddzielała park od od trzydziestomorgowej wyspy gęsto porośniętej olszyną i krzewami tworząc w ten sposób naturalny rezwerwat dzikiego ptactwa, bażantów, a nawet schronienie dla wydr i saren.

Rzeka odzielała leżące na wysokości brzegu pola i zabudowaniaod łąk i pastwisk widocznych na niskim brzegu Warty. Łąki tak zwane łęgi wareckie, naturalnie zalewane każdej wiosny przez silnie wezbrane wody Warty, porośnięte wysokimi, gęstymi trawami, pełne były dzikiego ptactwa, latem brzęcących owadów i kolorowych motyli.

Uroku dodawały jeszcze tak zwane "oka" - małe stawiki ciemnej, cichej i bardzo zimnej wody, otoczone dookoła gęstą koroną olszyn i krzaków.

Latem na tych łąkach i pastwiskach spędzaliśmy z ulubioną wierzchówką dnie całe galopując po łęgach, pławiąc się w bystrej rzece i odpoczywając potem w wysokiej trawie w cieniu młodych olszyn. Ktoś trzeci jeszcze brał udział w tych naszych wędrówkach: był to wielki, morengowaty dog "Kim", najłagodniejszy z psów, a tak przywiązany do mnie i konia, że nie opuścił nigdy żadnego mojego wyjazdu konno z podwórza i towarzyszył nam cały czas biegnąc tuż za koniem. Przedtem, wcześniej brałem ze sobą wyżła "Forda", ale prędko musiałem z niego zrezygnować, bo za bardzo interesował się zającami w polu i bażantami za rzeką.

Pola w Mikołajewicach obniżały się łagodnym stokiem od zachodu ku dolinie Warty.



A latem wśród tych pól, w samo południe, w słońcu i upale, z dala od ludzi, wystarczyło tylko wstrzymać konia i odczekać brzęczenie wędzidła by znaleźć się w całkowitej ciszy, podkreślonej jeszcze śpiewem skowronka gdzieś w górze, brzęczeniem pszczół i cykaniem koników polnych w zbożu.

A jednocześnie w tej ciszy i spokoju wyczuwało się tętniące życie przyczajonej przyrody, jakby łapała  oddech przed następnym zrywem swego bujnego życia.



Młode lata w Mikołajewicach wywołały na mnie wpływ na całe życie. Dały nie tylko wspomnienia, do których tak lubi się wracać, ale zrozumienie, odczuwanie i umiłowanie przyrody we wszystkich jej przejawach. Lubiłem więc upał lipcowy i mroźną zadymkę lutową, popołudniowe burze i nocne pioruny, ogień i powodzie i grad (Mikołajewice leżały w pasie gradowym), srebrzystą rosę wczesnego świtu i zapadający zmrok na różowo-fioletowym zachodzie.

A pozostawał jeszcze cały świat zwierząt. Od czworonogów i ptactwa do maleńkich owadów. Od złocistego kasztana vollbluta "Alkazara" do dorodnych, dobrze utrzymanych koni we fornalskich czwórkach. Od złotych bażantów w olszynach na wyspie i bocianiątek w kole na najwyższej topoli w parku, do kaczątek na stawie, chowających się przed jastrzębiem w górze, do brunatnych, polnych myszek na rżyskach.


 A trzmiele i pszczoły buczące latem na lipach i modrzewiach rzed dworem, a cykanie wieczorami świerszczy w starych meblach starego dowru.

Piękny jest świat przyrody. Biedni i upośledzeni są ludzie którzy nie widzą przyrody, nie mogą jej zrozumieć, nie odczuwając, nie mogą jej kochać.



środa, 3 kwietnia 2013

Podwójne wychowanie

Rodzice moi wynieśli z domów rodzinnych swych domów te same zasady życiowe, tradycje i te same, jednakowe wychowanie. A jednak różnice ich charakterów, umysłowości, usposobienia i zamiłowań były tak duże, że stanowili wzajemne przeciwieństwa.

I tak, Matka mówiła do mnie Michał! (moje trzecie z kolei imię chrzestne) i tak nazywała mnie cała rodzina Matki, podczas gdy Ojciec zwracał się do mnie pierwszym imieniem chrzestnym: Władek! I tak byłem znany w rodzinie Ojca.

Podczas gdy Matka, która w ostatnich miesiącach wojny i w pierwszych po wojnie znalazła się w bardzo ciężkim położeniu materialnym (jedna pensja na trzy osoby) - to jednak niczego mi nie odmawiała i miałem wszystko co chciałem - o tyle Ojciec, będąc bardzo zamożnym (Mikołajewice bez długu, kamienice do spółki z p. Kożuchowskim - jedna w Warszawie, druga w Poznaniu i rachunki w bankach) posuwał oszczędności w stosunku do mnie (trzeba przyznać, że i w stosunku do siebie) do nieznanych dotąd przeze mnie granic.

Już przy drugiej bytności mojej w Mikołajewicach dostałem od Ojca klacz, przemiłą kozaczkę, fuzję Francotteę i łódkę na Wartę. Klacz o garbatym nosie, charakterystycznym dla rosyjskich koni, nie była jeszcze ujeżdżona.. Sam ją ujeździłem, wychowałem i nie rozstawaliśmy się w Mikołajeiwcach. Wzajemnie polubiliśmy się i przywiązali do siebie.

Z rana wpław przez Wartę i harce na wareckich łęgach do południa. Czyż może być coś przyjemniejszego?

Ale Ojciec zabronił mi wkrótce cwałować po łąkach, bo klacz niszczy, kopytami wyrywa całe kępy traw.

Moja dubeltówka Francotte "16" była bardzo ładną, zgrabną dobrze wyważoną flintą, ale Ojciec wydzielał mi tak mało ładunków, że nigdysię z niej dosyć nie nastrzelałem, tym bardziej, że nie wszędzie wolno mi było strzelać, żeby hukiem nie płoszyć bażantów. Było ich bardzo dużo, a Ojciec lubił je, hodował na wyspie na rzece i ochraniał.

Jedynie łódka nie była poddana żadnym ograniczeniom. Tuż za dworem, oddalony o kilkanaście zaledwie metrów płynął kanał, odnoga Warty odzielająca park od 30-o morgowej wyspy, gęsto pokrytej olszynami i wybujałami krzakami. Za czasów Mysi, mojej żony hodowaliśmy tam stadko sarn.

Od 1920 roku, gdy mając 16 lat, część roku przebywałem z Ojcem, zaczeło się moje podwójne wychowanie. Przypuszczam, że Ojciec zdając sobie sprawę z różnic usposobienia i doceniając silny charakter Matki, uznał a priori, że moje dotychczasowe wychowanie przez dwie kobiety nie może być dobre, właściwe i należy je zmienić.

Nie wiem czy rzeczywiście byłem tak trudny, pewny siebie, gwałtowny i niecierpliwy, że potrzebna mi była silna kontr-kuracja, dość, że miałem ją przejść. Z początku było mi ciężko i źle.

Z drugiej strony trzeba przyznać, że jako 16-letni chłopak, dumny z munduru, a będąc w wieku w którym nie dużo ma się w głowie i to przeważnie "nie po kolei" - mogłem być trudny i niezrozumiały dla Ojca, nieprzyzwyczajonego w swej samotności, aby mu ktoś był innego zdania lub wprost zaprzeczał.

Stosowana przez Ojca krucjata była następująca: miałem zrozumieć i uznać - że nie dużo wiem, jeszcze mniej umiem, że na niczym się nie znam, a co robię, to przeważnie źle. Jasno już wynikało, że muszę dużo nad sobą pracować i dużo nauczyć, aby wyjść jakoś na człowieka.

Po takim psychicznym przygotowaniu (Bereitstellung) następowały nauki Ojca wykładane jednak jakby od niechcenia, powoli i często zakamuflowane w aluzjach i omówieniach, co było najgorsze bo druzgotało logiką z domieszką złośliwości.

Stosowane przez Ojca wychowanie było dla mnie ciężką próbą do czasu, gdy zrozumiałem, że wynika ono z uczucia Ojca do mnie, które chociaż starannie ukrywane, wyczuwałem co raz wyraźniej. Długo i uporczywie broniłem się przed przyznaniem, że to wszystko dla mojego dobra. Wreszcie zrozumiałem i to, że nauki i uwagi Ojca pokrywają się przecież z zasadami Matki mojej, że oboje dązyli do jednego celu: wychowania mnie w zasadach tolerancyjnej chrześcijańskiej moralności, patriotyzmu i etyki przy docenieniu wartości rozumu, tradycji, wykształcenia i pracy.

Różnice ich nauk sprowadzały się do różnic w metodach, formach i podejściu do życia, a nie istotnych ich treści.

Tak więc Ojciec usiłował wpoić we mnie:
Myśleć bez pośpiechu, ściśle, logiczne
Wyzbyć się wygodnego optymizmu; nieufnie podchodzić do ludzi , sceptycznie do ich działalności
Nie wymagać od ludzi pomocy; liczyć tylko na siebie
Żyć jak najskromniej, bez zbędnych wymagań, oszczędnie przez szacunek dla pracy
Nie przeceniać siebie i swoich możliwości. I tu nacisk Ojca okazał się za silny: osłabił mi na zawsze już pewność siebie, ambicję. Później w życiu podejmowałem się zawsze zadań poniżej moich osobistych możliwości.

Matka wpajała we mnie przedewszystkim głęboką wiarę i patriotyzm, serce i energię. Do ludzi podchodziła z otwratym sercem, nie rozumiała, nie znosiła egoizmu, swą uczynność posuwała do tego stopnia, że pomagałą i poświęcała się ludziom niepytając, czy chcą tej pomocy, czy też nie.

Odziedziczone po przodkach cechy, byłem w rezultacie wypadkową odmiennych zupełnie metod wychowawczych: rozpieszczanie mnie przez Matkę i Babkę i twardej ręki Ojca.

Jeżeli przedstawiam rezultat takiego wychowania, to nie dlatego, aby je polecać i brać za przykłąd, gdyż przeciwnie uważam, że jedynie właściwe wychowanie dziecka możliwe jest tylko w atmosferze wzajemnej miłości i zgodnego wsółżycia obojga rodziców.

Odrębne metody wychowawcze stosowane przez każde z moich rodziców wyrobiły we mnie przeciwstawne cechy charakteru złączone jednak zgodnie ze sobą.

I tak:
Będąc upartym sceptykiem po Ojcu - jestem głęboko religijny po Matce.
Będąc zdecydowanie pesymistą w stosunku do ludzi, świata i przyszłości, po moim Ojcu - mam zupełnie pogodne usposobienie i bardzo dużo poczucia humoru po Matce.
Odnosząc się z nieufnością i awersją do kollektywów, zwłaszcza demokratycznych - z całą życzliwością i chętną pomocą odnoszę się do poszczególnych ludzi, jako jednostek.
Przy trzeźwym pozytywiźmie Ojca - nie mogę się pozbyć romantyzmu Matki.

Po Matce mojej odziedziczyłem zamiłowanie do ruchu, sportu i sprawności fizycznej. Miało to dla mnie i ujemne strony - zabrakło czasu na książkę i douczenie się samemu. Klasykę polską obrzydził mi nacisk w szkole. Poezja po za Mickiewiczem mogła dla mnie nie istnieć. Uwielbiałem Trylogię Sienkiewicza, to był mój katechizm. Doceniłem Prusa i na tym kończyła się moja znajomość i zamiłowanie do ojczystej literatury pięknej. Słowackiego niezupełnie uznawałem, co bardzo gniewało i oburzało rodzinę żony, zwłaszcza szwagierkę moją, poetkę, Hannę z Januszewskich Moszyńską. Tymbardziej, że "piękny Julek" syn Salomei z Januszewskich, był kuzynem, blisko spokrenionym z rodziną żony.

Dopiero po ślubie moim okazało się, że trafiłem na żonę intelektualistkęz literackimi zamiłowaniami. Studiowała na Uniwersytecie Warszawskim Historię Sztuki. Przy jej wesołym, beztroskim i nieco roztrzepanym usposobieniu nie podejrzewałem jej humorystycznych zainteresowań.

Więc dopiero po ślubie wyszło na jaw, jak w porónaniu z żoną, jestem nieoczytany. Nie znałem "Chłopów" Reymonta, ani "Wesela" Wyspiańskiego (co prawda miałem tych wzorów dosyć na wsi).

I odtąd dopiero zaczołem czytać, douczać się, nadrabiać braki oczytania. Czytałem co popadło: po niemiecku (podróże i technikę), po angilesku (kryminały) i po francusku (nowele). Właściwie wszystko mnie interesowało, książki ze wszystkich dziedzin. Najbardziej ciekawiła mnie historia, a później pamiętniki.

Po Matce odziedziczyłem zdolności do rysunków i malarstwa. Matko zamierzała mnie oddać do szkoły Gersona, ale jakoś to niewyszło. Pod kierunkiem Matki malowałem olejno kwiaty, później już węglem rysowałem sceny batalistyczne i konie. Dwa niezłe zupełnie obrazy (wierzchóki ze źrebakiem i szarży kawaleryjskiej) doczekały się oprawienia i miejsca na ścianie.


poniedziałek, 1 kwietnia 2013

Pierwsze spotkanie z Ojcem

Późną jesienią 1920 roku przyjechał do nas do Warszawy pan Ignacy Kożuchowski, przyjaciel Ojca mojego z prośbą do Matki o pozwolenie na przyjazd mój do Mikołajewic, gdyż Ojciec chce poznać syna. Dotąd nie widzieliśmy się nigdy z Ojcem.

Matka zgadza się pod warunkiem, że pan Kożuchowski zobiowiąże się odwieźć mnie spowrotem do Matki, co uroczyście musiał zapewnić. I tak, w końcu listopada, jeszcze w mundurze kanoniera 216 pułku p. art. kres. pojechałem poraz pierwszy do Mikołajewic.

Był juz późny jesienny wieczór, gdy powóz wiozący nas ze stacji w Sieradzu skręcił już w Mikołajewicach z szosy, przejechał wzdłuż dworskich zabudowań, potem przez podwórze i stanął przed dworem.

Ojciec, starannie ukrywając wzruszenie, przyjął mnie serdecznie. Wydawał mi się bardzo stary, a miał dopiero 53 lata.

I odtąd już wszystkie wakacje i święta spędziłem z Ojcem w Mikołajewicach za wyjątkiem Wigilii Bożego Narodzenia, którą zawsze obchodziłem z Matką w Warszawie.

Resztę roku spędziłem w Warszawie na Wilczej. Chodziłem do gimnazjum im. A. Mickiewicz (dawniej E. Konopczyńskiego), później na wyższe uczelnie. Od tego czasu Ojciec pokrywał koszty mojego utrzymania, co bardzo odciążyło skromny budżet Matki, która przecież z jednej swojej pensji utrzymywała jeszcze Babcię.

niedziela, 31 marca 2013

Ciężkie powojenne czasy - Na Wilno

Podobnie, jak Wilekopolska nienawidziła Miemców, tak w "Królestwie" nienawidziliśmy swoich zaborców - Moskali. Tylko od Niemców Poznaniacy w Księstwie nauczyli się organizacji, pracowitości, porządku i dyscypliny - my zaś w Kongresówce mogliśmy nauczyć się tylko rosyjskiego bałaganu, lenistwa i łapownictwa. Stąd nienawiść nasza do Moskali łączyła się jeszcze z pogardą dla Azjatów.

Piewrwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości były ciężkie, życie trudne, z żywnością skąpo. Czas jakiś po rozbrojeniu Niemców jadaliśmy z Matką obiady w jadłodalni publicznej w Alejach Jerozolimskich: jedno danie - cienkie zupy. Wkrótce pośpieszyła z pomocą Ameryka: zaczeły nadchodzić duże transporty przenicy, innych artykułów żywnościowych i ubrań.

Chodziłem do szkoły im. E. Konopczyńskiego na Sewerynówce do V-ej klasy. Na dużą pauzę zabierano wszystkich uczniów do YMCA (Stowarzyszenie Męskiej Młodzieży Chrześcijańskiej) prowadzonej przez Amerykanów, na ulicy Tamka, gdzie nas dożywiano. Dostawaliśmy każdy wielką fajansową miskę świetnego kakao z ryżem. Bardzo to lubiłem, było bardzo smaczne.

Matka moja, która swego czasu, powodowana chyba intuicją, ukończyła wyższe studia buchalteryjne Baranowskiego w Warszawie. Otrzymałą posadę w Fabrycę Pługów Zawadzkiego na ulicy Rakowieckiej, później pracowała w Syndykacie Rolniczym, wreszcie w Banku Handlowym na Czackiego. Z pensji utrzymywała jeszcze Babkę Żukowską i mnie.

Tak wyglądały pierwsze miesiące po odzyskaniu Niepodległości. Powoli jednak sytuacja poprawiała się z każdym miesiącem, unormowane warunki ułatwiały z każdym dniem moje życie.

Letnie wakacje spędziliśmy z Matką w ostatnich latach w Parskach u wujostwa Olszowskich.

Nadszedł rok 1920. Dopiero w sierpniu, już po zwycięstwie pod Radzyminem zdołaliśmy z Matką przyjechać do Warszawy, gdzie zaraz wstępuje do 216-ego pułku Polowej Artylerii Kresowej, który idzie na front przez Warszawę. Dywizjon, do którego jestem przydzielony załadowany już jest na lorach: działa, jaszcze, amunicja, osprzęt. Stoimy na bocznicach Wschodniego Dworca. Wieczorem zeskakuję z platformy na peron i żegnam się z Matką. Nawet nie płakała; powiedziała mi tylko: "Wróć synku tak czysty, jak jesteś". Wróciłem moralnie czysty, ale fizycznie bardzo zniszczony.

W nocy pociąg cicho rusza. Dywizjonem dowodzi kapitan Wacław Szalewicz, ożeniony z Halką Olszowską z Niewiadowa. Po trzech dniach dojechaliśmy do Białegostoku, gdzie nas wyładowano i gdzie nas mają rzeszkolić. Zostaję telefonistą na punktach obserwacyjnych artylerii. W dzień w terenie, w nocy, jako najmłodszy pilnowałem stada kilkudziesięciu buhajów na łąkach. Co dzień jednego bili na potrzeby wojska. Nie było to w cale takie łatwe, bo nieogrodzone niczym stado rozłaziło się po nocy po pobliskich mokradałach i często doświtu szukałem byków i zaganiałem karabinem do stada. Pod Białymstokiem, w pobliżu naszego miejsca postoju rozbito obóz dla jeńców bolszewickich. Bardzo biednie wyglądali; obchodzono się z nimi bardzo dobrze.

W przeddzień wymarszu naszego dywizjonu na front generał Żeligowski "zbuntował" się Marszałkowi Piłsudskiemu i ruszył na Wilno. Generał, któremu nasz pułk był przydzielony, zarządził przed wymarszem zwolnienie do szkół wszytskich niepełnoletnich żołnierzy i tak w listopadzie otrzymałem  rozkaz wyjazdu z wolnym przejazdem do Warszawy. Ukończyłem właśnie 16 lat. Za mało, żeby maszerować na Wilno - dosyć żęby wrócić do szkoły, tym razem do VII-ej klasy.


sobota, 30 marca 2013

Odzyskanie Niepodległości

Nadszedł rok 1918. Klęska Niemiec. Mój cioeczny brat Karol Piętka (ma już 19 lat) wyciąga ukryty w firance pod karniszem nowiuteńki karabin Mauzeri pędzi na zbiórkę POW rozbrajać Niemców.

Odzyskanie Niepodległości.

Najsilniej, bo całym gorącym, wyczekującym sercem przeżywa to pokolenie starsze, pamiętające wciąż nieszczęśliwe zrywy dwuch powstań narodowych. Matka moja na dźwięk hymnu narodowego ma zawsze łzy w oczach, pamięta dobrze, jak za śpiewanie "Boże coś Polskę" Moskale zaaresztowali w Niewiadowie brata Matki Czesława Olszewskiego, jak wyciągali z domów, jak z Warszawy wywozili w "kazamaty".

Dla nas najmłodszych, miałem wówczas14 lat, odzyskanie Niepodległości wydawało się czymś naturalnym, oczekiwanym z niecierpliwością. Nie zapomniałem przecież jak jeszcze w Altheide w sierpniu 1914 roku, na wieść o możliwym wybuchu wojny między zaborcami powiedziała mi Matka ze łzami w oczach: "Synku! Będzie Polska! Pamiętaj." Zapamiętałem.

Tego dnia w Altheide Niemcy w euforii patriotyzmu wiwatowali na cześć Vaterlandu i Keisera, przypinając sobie na sukniach i marynarkach wstążeczki o barwach narodowych: szwarc-weiss-rot. Więc i ja sobie przyczepiłem wstążeczę ale weiss-rot, po odcięciu czarnego paska. Wyjaśnienie tej różnicy przy niemieckiej skrupulatności skończyło się moją bójką z niemieckimi róieśnikami, guzami i siniakami z obu stron i zerwaniem stosunków towarzyskich. Ale wstążeczki nie zdjołem i chodziłem z nią aż do wyjazdu z kurortu.

Podczas I Wojny Światowej Rosjanie opuszczając Polskę wywieźli przy ewakuacji wszystkie urządzenia i maszyny, jakie tylko zdążyli załadować na wagony. Dobrze jeszcze się stało, że to opuszczanie kraju zmieniło się szybko w ucieczkę i przy właściwym sobie bałaganie nie zdążyli wszystkiego zrabować.

 Niemcy, po zajęciu Polski rabowali pozostałą resztę, wywożąc wszystko do Niemiec, ale we właściwy sobie uporządkowany sposób.

To też w 1918 roku z chwilą odzyskania Niepodległości musieliśmy zaczynać odbudowę kraju dosłownie od zera i z gołymi rękami!

Przedwojenne budownictwo drewniane - spalone. Murowane - częściowo zburzone i wypalone. Urządzenia przemysłowe i maszyny - wywiezione. Mosty - wyzasadzone. Rolnictwo ogołocone z płodów i inwentarza.

Od odzyskania Niepodległości w 1918 roku do wybuchu II Wojny Światowej Polska odrobiła nie tylko to wszystko, ale zbudowała i uruchomiła najważniejsze obiekty kluczowe na niespotykaną u nas dotąd skalę: miasto i port Gdynia, Centralny Okręg Przemysłowy, przemysł hutniczy, lotniczy, samochodowy, kopalnie i szereg innych. Odbudowane rolnictwo po zaspokojeniu potrzeb krajowych produkowało na eksport.

Nie powinno się pomijać milczeniem faktu, że przy uwzględnieniu istniejących wówczas możliwości i warunków - zrobiliśmy przez 20 międzywojennych lat między I a II Wojną Światową więcej, niż przez taki sam okres po II wojnie.